bez trudności, tę resztę przemokłego ubrania, którą miał jeszcze na sobie; umył się, włosy uczesał i przebrał się całkiem w suche odzienie. Przyjaciel wrócił i poszedł zaraz do swego kociołka: on zaś tymczasem usiadł, czekając, aż śniadanie będzie gotowe.
— Ot teraz, to czuję, żem dyablo zmęczony — rzekł — ależ bo to dobry kawał! Nie każdyby tego dokazał! Ach, ileż-to ja rzeczy muszę ci opowiedziéć; przez cały dzień będziesz miał co słuchać! Jak ten biedny Medyolan teraz wygląda! Żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział, co się tam dzieje! Trzeba to było widziéć; trzeba było tego się dotknąć tak jak ja! Powiadam ci: są-to takie rzeczy, iż potém człowiek już sam siebie się brzydzi! To jeszcze szczęście, że ten deszcz trochę mnie opłukał; żadna inna kąpiel-by tu nie pomogła. A co mi chcieli zrobić ci przezacni Medyolańczycy! Opowiem ci wszystko. Ale, żebyś ty mógł widziéć lazaret! Ach, naprawdę, myślałem, że mi tam serce pęknie z żałości. I o tém ci zaraz opowiem... Kiedy sobie pomyślę, że Łucyę znalazłem!... że ona tu przyjedzie, że moją żoną zostanie!... Słuchaj, mój drogi, będziesz koniecznie służył nam za świadka; i to darmo: już czy tam mór czy nie mór, a parę godzin przynajmniéj musimy spędzić wesoło.
Zresztą dotrzymał przyjacielowi obietnicy, iż przez dzień cały opowiadać mu będzie; co mu przyszło tém łatwiéj, że, z powodu deszczu, który padał ciągle, cały ów dzień spędził u niego, to siedząc obok przyjaciela, to dopomagając mu w opatrywaniu i nabijaniu kadzi i beczek, które trzeba było przygotować na nadchodzące winobranie; a dopomagał mu szczerze, bo, jak sam mówił, należał do liczby tych ludzi, których bezczynność bardziéj nuży niż robota. Nie mógł jednak wytrzymać, aby nie skoczyć na chwilkę do domu Agnieszki, dlatego, by spojrzéć na pewne okienko, by i tu zatrzéć ręce radośnie. Wrócił niewidziany od nikogo; i zaraz spać się położył. Wstał o świcie; i widząc, że, choć niebo pochmurne, ale przynajmniéj deszcz już nie pada, puścił się w drogę do Pasturo.
Była jeszcze bardzo ranna godzina, gdy tam przybył; bo nie mniejszą miał ochotę skończyć już raz to wszystko, co mu do zrobienia zostawało, niż czytelnik tę książkę. Zaczął szukać Agnieszki, dowiedział się, że jest zdrowa; wskazano mu domek ustronny, w którym mieszkała. Zaraz tam poszedł: z ulicy zawołał ją po imieniu: na ten głos poczciwa kobieta poskoczyła do okna i, podczas gdy usta otwarła, aby wydać jakiś okrzyk, czy téż jakieś słowo powiedziéć, Renzo ją uprzedził wołając: — Łucya wyzdrowiała; widziałem ją onegdaj; ukłony wam, matko, przesyła; wkrótce tu będzie. A co ja wam powiem! co ja wam powiem jeszcze!
Zdziwiona tém niespodzianém zjawieniem się Renza, urado
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/278
Ta strona została przepisana.