wana tą nowiną, którą jéj przynosił, niecierpliwa wreszcie dowiedzenia się czegoś więcéj, Agnieszka zrazu to zaczynała o coś pytać, to Bogu dziękować to wydawać okrzyki, niczego jednak dokończyć nie mogła i, po chwili, zapominając o wszelkich ostrożnościach, które zwykła była zachowywać już od bardzo dawna, rzekła: — zaraz ci otworzę.
— A mór? Matko, czekajcie! przecież wyście go nie mieli?
— Ja nie: a ty?
— Ja go miałem; ale wy nie powinniście tak się narażać. Idę prosto z Medyolanu i mogę śmiało powiedziéć, żem po same uszy siedział tam w zarazie. Prawda, że przebrałem się potém od stóp do głowy; ale to paskudztwo nieraz tak się trzyma człowieka!... A ponieważ Bóg miłosierny dotychczas zachował was w zdrowiu, trzeba, więc i teraz być ostrożną, aż póki nie skończy się wreszcie ta bieda toć to wy przecie nasza mateczka kochana! Musimy jeszcze wszyscy razem długo i wesoło pożyć na tym świecie; należy się to nam za to, cośmy wycierpieli, za to przynajmniéj, co ja wycierpiałem! Nie prawdaż, matko?
— Ale... — zaczęła Agnieszka.
— E! — przerwał jej Renzo: — już teraz nie ma żadnego ale. Wiem, co chcecie powiedzieć; lecz zobaczycie zaraz, co się stało z tem ale. Zejdźcie-no tu do mnie; pójdziemy w jakie miejsce ustronne, gdzieby można pomówić swobodnie; tam o wszystkiém matce opowiem.
Agnieszka ręką wskazała mu na sad, który się znajdował obok domku, i rzekła: — idź tam, czekaj na mnie przy tych ławkach, które stoją nieopodal od wejścia jedna naprzeciwko drugiéj. Zaraz przyjdę.
Renzo wszedł do sadu i usiadł na jednéj z owych ławek; po chwili na drugiéj już siedziała Agnieszka; i, jestem pewny że gdyby czytelnik znając już tak dobrze dzieje tych ludzi, mógł się tam znaléść teraz między niemi i widziéć na własne oczy ich ożywienie, ich szczęście i słyszéć na własne uszy tę ich rozmowę, te zapytania, te odpowiedzi, te wykrzykniki zdumienia, ubolewania lub radości, które na przemiany wyrywały się Agnieszce; te opowiadania o don Rodrigu, o ojcu Krzysztofie, o wszystkich przygodach naszego Renza, wreszcie te świetne plany niczém już teraz niezakłóconéj przyszłości: — jestem pewien powiadam, że sam-by się przejął ich wielką radością i z największém zajęciem wysłuchałby całéj rozmowy do końca. Ale ta sama rozmowa spisana słowo po słowie papierze, czarnym atramentem, martwa, niema, wcale inaczéj więc, że nikogo zbytecznie zająć nie potrafi i że każdy będzie wołał sam się jéj domyśléć niż ją czytać w téj książce.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/279
Ta strona została przepisana.