własnéj posiadłości, to wcale a wcale nią, się nie zajmował, nawet tam nigdy nie zajrzał mówiąc, że na taką rozczochraną perukę jak jego sad lub winnica dwie ręce nic nie poradzą. I w domku swoim także nigdy nie bywał, gdyż za bardzoby go bolało patrzéć na to spustoszenie. Postanowił już sobie sprzedać, choć by nawet z wielką stratą, całą swą posiadłość; pieniądze zaś, które za nią otrzyma, użyć na kupienie sobie jakiegoś kawałka ziemi w nowéj ojczyźnie.
Jeżeli ci, którzy pozostali przy życiu, patrzyli teraz jedni na drugich jakby na ludzi wracających z tamtego świata, to Renzo, dla mieszkańców swéj wioski, był już, że tak powiem, podwakroć wskrzeszonym człowiekiem: każdy go witał najserdeczniéj, każdy mu winszował, każdy go wypytywał o jego dziwne przygody. Spytacie mnie może: a jakże tam było z tą banicyą? A nic; wszystko dobrze: on sam zupełnie już prawie o niéj nie myślał, przypuszczając że i ci, którzyby mogli w sposób nie arcy przyjemny przypomniéć mu o tym wyroku, także już o nim myśléć przestali; i wcale się nie mylił w tym razie. A przyczyną tego było nie tylko morowe powietrze, które tyle rzeczy potrafiło wniwecz obrócić, lecz nadto i ta jeszcze okoliczność, że, jak-eśmy już to mogli zauważyć w paru miejscach téj książki, było rzeczą zwyczajną podówczas, iż wyroki czy to dotyczące ogółu, czy wymierzone przeciwko jednostkom, byle tylko do spełnienia ich nie pomagała jakaś silna a mściwa ręka, pozostawały najczęściéj bez skutku, zwłaszcza wówczas gdy w pierwszéj chwili nie zostały spełnione; podobnie jak kule strzelby, które gdy odrazu do celu nie trafią, leżą już sobie spokojnie na ziemi nie szkodząc nikomu. Był-to wynik konieczny owego bezmiernego szafowania rozkazami. Działalność człowieka jest ograniczoną; tam więc gdzie rozkazów za wiele, wykonanie ich musi być niedostateczne.
Temu, ktoby się chciał dowiedziéć, jakim też był stosunek Renza do swego proboszcza podczas tych dni oczekiwania na Łucyą, powiemy, że tak jeden jak i drugi unikali siebie wzajemnie; don Abbondio czynił to z obawy, aby mu Renzo nie zaczął mówić czegoś o ślubie: a na samę myśl o tém stawali mu przed oczy z jednéj strony don Rodrigo ze swemi brawami, z drugiéj kardynał ze swą przemową, ze swemi napomnieniami; Renzo zaś dlatego, że postanowił nie mówić z nim o téj drażliwéj sprawie przed czasem, nie chcąc zatruwać mu spokoju, bez potrzeby narażać się na jego gniew, a kto wie nawet, czy nie popsuć sprawy i nie zawikłać jéj tém niepotrzebném gadulstwem. Za to z Agnieszką mówił wiele o Łucyi: — Jak się wam zdaje, matko, czy prędko przyjedzie? — powtarzał od czasu do czasu. — A sądzę, że prędko — odpowiadała Agniesz-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/282
Ta strona została przepisana.