jeden dla Renza, drugi dla tych wszystkich innych, do których mogła je zwracać.
— Mam się bardzo dobrze, kiedy ciebie widzę — odpowiedział Renzo. Była-to wprawdzie zwyczajna stara odpowiedź, ale, nawet gdyby nie istniała dotychczas, samby ją w téj chwili wynalazł.
— A nasz biedny ojciec Krzysztof!... — rzekła Łucya — módlmy się za jego duszę: chociaż jestem przekonaną, że w téj chwili on się tam za nas modli.
— Niestety! byłem prawie pewny, że go już nie zobaczym — powiedział Renzo. I nie była to jedyna smutna struna, któréj dotknięto w czasie téj rozmowy. Ale, rzecz dziwna naprawdę! o czemkolwiekbądź mówiono, Renzo znajdował zawsze tę rozmowę rozkoszną. Jak owe konie kapryśne, które gdy się raz zatną, stoją uparcie dobrą chwilę podnosząc tylko po kolei to jednę to drugą nogę i kręcąc się w prawo i w lewo i robiąc tysiące ceregieli, nim wreszcie ruszą z miejsca, aby już pędzić jak wicher, tak i czas, który dotąd wlókł się dlań tak powoli, zaczął nagle leciéć z niezmierną szybkością: pierwéj minuty wydawały mu się godzinami, teraz godziny minutami.
Poczciéj towarzyszce Łucyi jej matka i narzeczony odrazu przypadli do serca. Renzo widząc ją po raz pierwszy tam w lazarecie na owém łóżku, ani mógłby nawet przypuszczać, że tak miłego i wesołego jest usposobienia. Ale-bo też co prawda lazaret i cicha wioseczka, śmierć i przygotowania do ślubu, to są rzeczy różne. Z Agnieszką zaprzyjaźniła się serdecznie; z Łucyą obejście się jéj było dziwnie miłe: czułe i nieco żartobliwe zarazem; zgrabnie i delikatnie umiała ją na słowa wyciągać zmuszając do objawienia tego wielkiego szczęścia, którém jéj dusza była przepełniona.
Nareszcie Renzo oświadczył, że idzie do proboszcza, aby z nim o ślubie pogadać. Poszedł doń z miną napół żartobliwą a napół poważną i powiedział: — Jak-że tam teraz ze zdrowiem księdza proboszcza? czy już przestał go trapić ten nieznośny ból głowy, który, jak mi to kiedyś mówił ksiądz dobrodziéj, nie pozwalał mu nas pożenić? Dziś już pewnie nie nie staje na zawadzie; panna młoda jest; przyszedłem właśnie dowiedziéć się, kiedy księdzu proboszczowi będzie najdogodniéj... ale tą razą życzyłbym sobie, aby nie zwlekać zbyt długo. — Don Abbondio niby przystał, przynajmniéj wręcz nie odmówił, ale zaczął kiwać głową znacząco i mruczéć coś i bełkotać i wynajdywać nowe jakieś powody, przyczyny, ipeszkody; i pytać wreszcie, czy nie możnaby się obejść bez niego
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/287
Ta strona została przepisana.