jazdu Łucyi; objawom radości i powinszowaniom miary nie było. Przy pożegnaniu narzeczeni wymogli na nim obietnicę, iż i dzisiaj i co dzień będzie do Agnieszki na obiad przychodził.
Wróciwszy z przechadzki i zjadłszy obiad, Renzo wyszedł z domu, nie mówiąc ani dokąd idzie, ani po co. Kobiety jeszcze czas pewien na rozmowie spędziły, naradzając się nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj udobruchać i przekonać proboszcza; wreszcie ruszyły do szturmu.
— Otóż masz! teraz baby mię nachodzą! — rzekł sobie w duchu don Abbondio, lecz nadrabiając miną, postąpił na ich spotkanie, witając Łucyą powinszowaniami, Agnieszkę przyjaznemi ukłony, a obcą panią grzecznym komplementem. Prosił je siadać i zaczął natychmiast mówić o morze; wypytywał Łucyą, czy w silnym stopniu go miała i gdzie go przebyła, lazaret zaś nastręczył i kupcowéj sposobność wzięcia udziału w rozmowie; potém don Abbondio opowiedział im z kolei cały przebieg swojéj choroby; następnie zwrócił się do Agnieszki, wyrażając swą radość z powodu, iż tak szczęśliwie uniknęła zarazy. Zanosiło się na długą gawędę, ale nie na taką, jakiéj było potrzeba; już od początku obie starsze kobiety czyhały niecierpliwie na dogodną chwilę, aby objawić proboszczowi, co je do niego sprowadza, lecz widząc, że taka chwila chyba nigdy się nie nadarzy, jedna z nich, a nie wiem już doprawdy która, odrazu, jak to mówią, przełamała lody, przystępując wprost do rzeczy. Ale cóż z tego, kiedy don Abbondio głuchym był na to wszystko, to jest właściwie, wręcz nie odmówił i teraz, lecz znowu zaczął szukać jakichś wykrętów, jakichś wybiegów, jąkać się, prawić coś ni w pięć ni w dziewięć. — Ot, warto byłoby — mówił — uwolnić najprzód Renza od tego rozkazu uwięzienia. Pani dobrodziejka, która jesteś z Medyolanu, musisz się trochę znać na takich sprawach, mieć jakąś protekcyą, znać jakąś wpływową osobę... bo to, widzi pani, takie środki każdą ranę uleczyć potrafią. A możnaby także, chcąc uniknąć wszystkich tych niemiłych korowodów, obrać lepszą, krótszą drogę: oto mojém zdaniem, ponieważ już młoda para i nasza szanowna pani Agnieszka postanowili opuścić swój kraj rodzinny (co do tego nie umiałbym nic powiedziéć, bo już to prawda, że ojczyzna tam, gdzie nam dobrze), więc i pobrać się byłoby dogodniej tam, gdzie nie groziłoby żadne prześladowanie, gdzie żaden wyrok tutejszy nie miałby siły. Cóżbym dał za to, by już raz to małżeństwo zostało zawarte! ale chciałbym, aby się wszystko odbyło dobrze, spokojnie. Szczerze mówię... Tu z tym utrapionym wyrokiem... i tak wobec wszystkich prosto od ołtarza powiedziéć: Wawrzyniec Tramaglino!.. Nie, tegobym ze spokojném sercem nie mógł uczynić; ja go zabardzo kocham, tego poczciwego chłopaka; bałbym się,
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/289
Ta strona została przepisana.