Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/293

Ta strona została przepisana.

— O! o! niech sobie ksiądz proboszcz wystawi, iż zeszłéj niedzieli tylko w jednéj naszej parafii było pięćdziesiąt zapowiedzi.
— A widzicie! Powiadam przecie, że świat się nie skończy. No, a koło szanownéj pani dobrodziejki pewnie już się zaczęli kręcić zalotnicy; wszak zgadłem, co?
— O! nie, nie; ja tam o nich nie myślę, ani chcę nawet myśléć.
— Tak, tak, do czasu; ale zobaczymy, czy to długo zechce pani tak samotną pozostać. Ot, nawet i nasza pani Agnieszka...
— Ej! widać, że ksiądz proboszcz ma ochotę żartować! — rzekła Agnieszka.
— A tak, a pewno, że mam ochotę żartować, i zdaje mi się, że chyba, teraz to już i pora po temu. Wieleśmy przecierpieli w życiu, oj! wiele, bardzo wiele! nieprawdaż, moi państwo młodzi? Teraz miejmy nadzieję, iż reszta tego życia będzie trochę weselszą. Ale, dobrze to wam, młodym, którzy, jeżeli tylko Bóg was w zdrowiu zachowa, macie jeszcze spory kawał czasu przed sobą, aby mówić o tych biedach minionych, lecz ja... Łotry mogą umrzéć, z morowego powietrza można wyzdrowieć... tylko na starość niéma lekarstwa i, jak powiadam, senectus ipsa est morbus.
— Teraz — rzekł Renzo — ksiądz dobrodziéj może sobie mówić po łacinie, ile mu się podoba; to już mnie nic nie obchodzi.
— A! widzisz go, dotąd nie może jeszcze strawić téj łaciny! Czekaj-no, czekaj! Ja ci figla wypłatam: kiedy przyjdziesz do mnie z tą oto panienką właśnie po to, aby usłyszéć pewne słówka łacińskie, ja ci wówczas powiem: nie chcesz przecie łaciny; no, to idź sobie z Bogiem! A co, miło ci będzie?
— E! już ja wiem dobrze, co mówię — odpowiedział Renzo: — nie taka łacina mnie straszy: to łacina poczciwa, święta jak we mszy, i każdy ksiądz przecie musi czytać to, co w księdze jest napisane. Mówię o téj łacinie, o łacinie szkaradnéj, niegodziwéj, niekościelnéj, która zdradziecko, niespodzianie, niby grom, spada na człowieka w samym środku jakiéjś rozmowy. Ot, choćby naprzykład... bo już teraz, kiedyśmy tu, kiedy już wszystko minęło, można to powiedziéć... choćby naprzykład ta łacina, którą mnie kiedyś ksiądz proboszcz częstował tu, właśnie tu, w tym samym kątku, chcąc mi dać do zrozumienia, że nie może... że jeszcze brakuje i tego i owego... słowem... albo ja wiem, czego tam jeszcze miało brakować? Gdyby teraz ksiądz proboszcz chciał przetłómaczyć ową łacinę?!
— Daj pokój, daj pokój, figlarzu; to brzydkie są żarty: po co to takie rzeczy wspominać! Zresztą, gdybyśmy się chcieli tak ściśle porachować, to jeszcze pytanie, ktoby z nas dłużnym pozostał. Co do mnie, przebaczyłem wszystko; nie mówmy już o tém. Ale na-