płataliście mi psikusów nielada! Tobie to się wcale nie dziwię, bo jesteś już znany awanturnik, lecz ta cicha woda, to niewiniątko, ta świętoszka! I któżby się po niéj tego spodziewał? Ale już to ja wiem, kto ją nauczył, oj! wiem, wiem doskonale! — I mówiąc to, wskazywał na Agnieszkę palcem, który poprzednio miał zwrócony ku Łucyi, a niepodobna wyrazić, jak wiele dobroduszności, jak wiele jowialności było w téj wymówce. Pewność, iż don Rodriga niema już na świecie, uczyniła go odrazu tak ożywionym, tak gadatliwym, jakim już dawno nikt go nie pamiętał; a nieprędkobyśmy skończyli, gdybyśmy chcieli przytoczyć tu całą owę rozmowę, która przeciągnęła się bardzo długo, bo uprzejmy gospodarz po kilkakroć zatrzymywał swych gości, gdy już go chcieli pożegnać, a potém jeszcze na progu plebanii stał z niemi dobrą chwilę, zdobywając się na coraz nowe dowcipy i żarty.
Dnia następnego spotkała go rzecz bardzo miła, tém milsza, iż się jéj nie spodziewał bynajmniéj: odwiedziny pana markiza. Byłto człowiek w wieku dojrzałym, którego cała postać zdawała się potwierdzać to, co o nim powszechnie mówiono. Otwarty był, łagodny, uprzejmy, skromny, choć pełen godności. Na twarzy jego malował się cichy, lecz głęboki smutek.
— Przynoszę księdzu dobrodziejowi ukłony od naszego kardynała-arcybiskupa — rzekł na wstępie.
— Ach! tyle łaski i ze strony jego przewielebności i ze strony jaśniewielmożnego pana markiza!
— Kiedy przed wyjazdem byłem u tego niezrównanego człowieka, który raczy mnie swoją przyjaźnią zaszczycać, mówił mi o dwojgu młodych ludziach, z téj parafii; są-to narzeczeni, którzy z powodu tego biednego don Rodriga wielu nieszczęść doznali. Jego przewielebność kardynał chciałby się o nich czegoś dowiedziéć. Czy żyją i jak im się powodzi?
— O! teraz już bardzo im się dobrze powodzi. Właśnie chciałem pisać do jego przewielebności, aby go zawiadomić... ale skoro mam szczęście...
— Czy oni tutaj oboje?
— Tutaj, tutaj, i prędko, o ile się da najprędzéj, będą już małżeństwem.
— A ja prosiłbym księdza proboszcza, aby mi chciał powiedziéć, czy nie możnaby dla nich czegoś dobrego zrobić, i aby mnie nauczył, w jaki sposób najlepiéj dałoby się to uskutecznić. W czasie téj klęski straciłem żonę i dwóch synów, jedyne dzieci, które miałem, a odziedziczyłem trzy znaczne spadki. I pierwéj już mogłem się nazwać bogatym, tak, iż teraz, widzi ksiądz dobrodziéj,
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/294
Ta strona została przepisana.