rok, coś w rodzaju wyroku wygnania, za jakieś tam niedorzeczności, które popełnił w Medyolanie przed dwoma laty, w owym dniu zaburzeń; wlazł w tę biedę niechcący, Bóg wie jakim sposobem, ot, tak, przez nieuwagę, przez głupotę, jak mysz do pułapki. Nie było w tém nic wielkiego; ot, dzieciństwo jakieś, wybryk młodości, i kwita. Żeby miał coś złego zrobić z umysłu, do tego, widzi pan markiz, chłopak ten nie jest zdolny; ja to mogę śmiało powiedziéć, ja, com go chrzcił, com go znał jeszcze dzieciakiem; a zresztą, jeżeli jaśniewielmożny pan markiz zechce, tak, dla rozrywki, posłuchać paplaniny tych prostaczków, to można jemu samemu kazać opowiedziéć całą tę historyą. Dziś, ponieważ to są rzeczy stare, nikt mu nie dokucza, i, jak-em już mówił jaśniewielmożnemu panu, on sam ma zamiar wynieść się z kraju, ale z czasem, na wypadek, gdyby chciał wrócić... czy to w jakiem inném zdarzeniu... słowem, zawsze-to lepiéj nie być zapisanym tam w tych księgach. Pan markiz w Medyolanie ma oczywiście wielkie znaczenie, a osoba tak znakomita, pan tak wspaniały, tak godny, tak... O! nie, nie; już ja to muszę powiedziéć; prawdy zamilczéć nie wolno. Samo wstawienie się, jedno słówko takiéj osoby, jak pan markiz, jest aż nadto wystarczające do wyjednania ułaskawienia.
— Czy chłopak ten nie ma nieprzyjaciół, którzyby mu szkodzić chcieli?
— O! nie, nie; tak mi się zdaje przynajmniéj. Zrazu wzięli się ostro do niego, ale teraz, jak sądzę, to tylko prosta formalność została.
— Skoro tak, to rzecz łatwa; z chęcią biorę ją na siebie.
— No, proszę! i jaśniewielmożny pan markiz chciałby zabronić, by go nazywano wielkim i wspaniałym! Ale to darmo: mówię to i powtarzam i na złość panu markizowi zawsze mówić będę. Zresztą, choćbym nawet i milczał, nicby to nie pomogło, bo wszyscy mówią tak samo, a vox populi, vox Dei.
W domku Agnieszki, jak się spodziewali, oprócz trzech kobiet, zastali także i Renza. Jakie wrażenie musiały sprawić te niespodziane odwiedziny na nich wszystkich, tego czytelnik sam się łatwo domyśli; zdaje mi się nawet, że i te proste, nagie ściany i te okna i drzwi i ławy i naczynia kuchenne dziwiły się wraz z niemi, widząc wpośród siebie tak niezwykłego gościa. On sam rozmowę rozpoczął; zaczął zrazu mówić o kardynale, potém przeszedł do innych przedmiotów, omijając starannie wszelką zbyt smutną, lub drażliwą stronę; całe jego obejście się było pełne prostoty, każde słowo serdeczne i szczere. Wkrótce oświadczył, co go tu sprowadza. Don Abbondio, proszony przez niego, aby cenę naznaczył naprzód, teraz wystąpił i po pewnych korowodach, wzbraniając się niby, powta-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/296
Ta strona została przepisana.