rzając, iż nie zna się na takich rzeczach, że jego zdanie nic a nic w tym razie nie warto, że mówi dlatego tylko, iż taką jest wola pana markiza, wymienił wreszcie taką cenę, jaka mu się słuszną zdawała, dodając jeszcze, iż z pewnością wielką niedorzeczność powiedział. Ale pan markiz oświadczył, że co do siebie, cena ta bardzo mu się podoba, i jakby niedobrze zrozumiał, podwoił ją, powtarzając. Wszelkie starania, aby go wyprowadzić z błędu, były daremne; nie chciał nic wiedziéć o żadnéj pomyłce i przerwał spór odrazu, zapraszając całe towarzystwo nazajutrz po ślubie na obiad do swego zamku, gdzie akt sprzedaży miał być sporządzony formalnie.
— Ach! — mówił don Abbondio do siebie, wracając do domu — gdyby-ż to morowe powietrze zawsze i wszędzie takie miało skutki, doprawdy grzechem byłoby na nie narzekać; ot, gotówbym prawie powiedziéć, że co pokolenie mogłoby się sobie pojawiać, i nawet byłoby łatwo z niém się pogodzić... to jest pod tym tylko warunkiem, żeby pochorować na nie, ale nie umrzéć, no, tak, byle nie umrzéć.
Nadeszły dyspensy, nadeszło ułaskawienie Renza, nadszedł wreszcie i ów dzień upragniony. Państwo młodzi śmiało i jakby w tryumfie udali się do kościoła, gdzie don Abbondio, tak, don Abbondio, w swéj własnéj osobie, połączył ich ślubem dozgonnym. Nazajutrz nowożeńcy wraz z matką, kupcową i proboszczem udali się na obiad do zamku. Był-to nowy jeszcze tryumf i co prawda tryumf stokroć dziwniejszy; a możecie sobie wyobrazić, jakie-to tam myśli cisnęły się do głowy tych ludzi, gdy tak szli po téj drodze, gdy wstępowali w te progi. Nie będę się rozwodził nad tém, jak myśli te każdy z nich na swój sposób i stosownie do swego usposobienia wyrażał; nadmienię tylko, że wśród ogólnéj radości, to ten, to ów od czasu do czasu powtarzał z westchnieniem: — O! gdyby-ż ojciec Krzysztof był z nami! — Po chwili jednak zwykle dodawał: — Ale jemu pewnie lepiéj tam w niebie, niż nam tu na ziemi.
Pan markiz powitał ich bardzo uprzejmie, wprowadził do pięknéj izby jadalnéj, przeznaczonéj dla dworskich, usadził do stołu państwa młodych, Agnieszkę i kupcową, i zanim odszedł, aby w innéj sali spożyć obiad z don Abbondiem, jeszcze tu czas pewien pozostał, dotrzymując towarzystwa zaproszonym, a nawet sam niby im trochę usługując. Nikomu, jak sądzę, nie przyjdzie do głowy powiedziéć, że byłoby rzeczą daleko prostszą zasiąść wszystkim razem do jednego stołu. Mówiłem wam wprawdzie, że to był człowiek dobry i zacny, ale żeby miał być jakimś dziwakiem, oryginałem, jakby go dziś nazwano, tegom przecie nie powiedział nigdy; mówiłem, że był skromny, ale od skromności daleko jeszcze do jakiéjś idealnéj, wyjątkowéj pokory. Miał jéj właśnie tyle tylko, ile
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/297
Ta strona została przepisana.