od pana, że im każę iść za sobą na jaką wyprawę, i nie wiedzieli sami, co ma znaczyć ów jego dziwny wyraz twarzy, owe spojrzenia, któremi odpowiadał na ich uniżone ukłony.
Zjawienie się jego na gościńcu, tak, bez żadnego orszaku, niezmierne zdziwienie wywołało w przechodniach. Pomimo to jednak, że on szedł samotny, każdy, zdejmując kapelusz, obchodził go zdaleka, każdy ustępował mu z drogi tak, jakgdyby on był w liczném otoczeniu. W miasteczku znalazł tłum wielki, ale natychmiast jego imię zaczęło z ust do ust przechodzić i tłum również się przed nim rozstąpił. Zbliżając się do jednego z wieśniaków, spytał go, gdzie się kardynał znajduje. W plebanii — odrzekł zapytany z głębokim ukłonem i wskazał mu drogę. Nienazwany udał się w tamtę stronę i wkrótce wszedł na podwórko plebanii, na którém znajdowało się wielu księży; wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem, podejrzliwie i badawczo. Drzwi do mieszkania proboszcza były otwarte i w pierwszym pokoju spostrzegł również całe grono księży. Zdjął karabin, postawił go w kącie podwórza, wszedł do plebanii; i tu zrazu były szepty, podawanie sobie z ust do ust strasznego imienia, podejrzliwe, pełne podziwu spojrzenia, potém cisza. Nienazwany, zwracając się do jednego z najbliższych, spytał go, gdzie jest kardynał i oświadczył, że chce się z nim widziéć.
— Kapelan miejscowy najlepiéj pana w tym względzie objaśnić potrafi, ja sam przed chwilą przybyłem zdaleka — odrzekł zapytany i spojrzawszy po obecnych zawołał po imieniu kapelana, który w jednym kątku pokoju mówił właśnie półgłosem do jakiegoś kolegi: — Ten? ten sławny? a on tu czego? a on tu po co? jak najdaléj od niego; jednak, gdy go tak, wśród ogolnéj ciszy wezwano, musiał się zbliżyć do Nienazwanego, ukłonił mu się grzecznie, wysłuchał z głowa pochyloną jego żądania, potém podniósł oczy na twarz tego strasznego człowieka, lecz opuścił je natychmiast i po chwilowém milczeniu, powiedział, albo raczéj wybełkotał: — Nie wiem doprany, czy jego pasterska mość kardynał... w téj chwili... znajduje się... jest... może... Zaraz się dowiem. — I niechętnie skierował się do przyległego pokoju, w którym znajdował się kardynał, aby spełnić to niemile zlecenie.
W tém miejscu naszéj opowieści musimy się nieco zatrzymać, tak, jak ów człowiek, smutny i znużony długą podróżą przez dziką i spaloną pustynię, który, gdy spostrzeże wreszcie źródło czystéj wody i rozłożyste, wielkie drzewo, gotów jest nawet stracić trochę drogiego czasu, byle tylko wypocząć w cieniu owego drzewa, w pobliżu owego źródła. Natrafiliśmy na postać, któréj imię, której wspomnienie budzi w nas zawsze głęboki szacunek, pociąga ku sobie, napełnia serca jakąś cichą radością, a cóż dopiéro teraz po
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/34
Ta strona została przepisana.