tu, w przyległym pokoju, i kazał mi powiedziéć, że chce się widziéć z waszą pasterską mością.
— On! — rzekł kardynał z wielkiém ożywieniem, zamykając książkę i spiesznie wstając z fotelu: — niech przyjdzie! proszę, proszę!
— Ale... — powiedział kapelan, nie ruszając się z miejsca: — wasza pasterska mość musi przecie wiedziéć, co to za człowiek, ten bannita, ten słynny...
— A czy nie jest to szczęściem dla biskupa, że takiemu człowiekowi przyszła myśl odwiedzenia go, udania się do niego?
— Ale... — nalegał kapelan — chociaż to nam nie wolno mówić o pewnych rzeczach, bo wasza pasterska mość zaraz powiada, że to są brednie, jednak w tym wypadku... zdaje mi się, iż jest moim obowiązkiem uprzedzić... Gorliwość rodzi nieprzyjaciół, a wiem przecież na pewno, że niejeden już nędznik śmiał się przechwalać, że, czy prędzéj, czy późniéj...
— I cóż stąd? czy mi który kiedy zrobił co złego? — przerwał mu kardynał.
— No tak, ale ten, to zbój znany, łotr, który ma stosunki z najgorszemi zbrodniarzami, może być przysłany...
— A! to mi dziwna jakaś karność wojskowa! — przerwał znowu Fryderyk z uśmiechem — szeregowiec chce uczyć tchórzostwa swego dowódcę! — Potém przybierając odrazu poważny, uroczysty wyraz, rzekł: — Święty Karol, gdyby do niego przyszedł taki człowiek, pewnieby tyle czasu nie stracił na niepotrzebne gawędy i samby pobiegł na jego spotkanie. Niech wejdzie, niech wejdzie zaraz, już i tak czeka za długo.
Kapelan niechętnie skierował się ku drzwiom, mówiąc w duchu: — No, nie ma rady, wszyscy ci święci są zawsze uparci.
Gdy drzwi otworzył i stanął na progu pokoju, w którym czekał Nienazwany, spostrzegł, że księża skupili się w jednę gromadkę, jak najdaléj od strasznego gościa, i szepcząc spoglądali z ukosa na ten kątek pokoju, w którym on siedział samotnie. Skierował się prosto ku niemu, mierząc go z pod oka podejrzliwym spojrzeniem, starając się odginać, jakiego to rodzaju i jak wiele broni mógł ukrywać pod tym kaftanem i, myśląc nad tém, że zanim go do kardynała w wprowadzi, warto byłoby przynajmniéj poprosić go, aby.. lecz nie potrafił zdobyć się na taką odwagę. Stanąwszy przed nim, powiedział: — Jego pasterska mość kardynał czeka na wielmożnego pana, jeżeli łaska, proszę za mną. I poprzedzając go w tym małym tłumie, który się natychmiast rozstąpił, rzucał na prawo i na lewo spojrzenia, zdające się mówić: — cóż chcecie! i wy przecie dobrze go znacie, musi zawsze wszystko robić po swojemu!
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/44
Ta strona została przepisana.