Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/52

Ta strona została przepisana.

w tym zamku, w rozpaczy, w strasznéj obawie o przyszłość, lecz nie mógł przytoczyć tych powodów w obecności Nienazwanego.
Zdziwiło to jednak nieco kardynała, że don Abbondio sam ich nie odgadł, że mu one na myśl nie przyszły, a zwłaszcza zdziwiło go to jego oświadczenie, że on sam po matkę Łucyi pojedzie; to wszystko wydało mu się czémś tak niezwykłém, iż zaraz pomyślał sobie: nie jestto bez przyczyny, w tém coś być musi. Spojrzał uważnie na twarz proboszcza, a z niéj, jak z księgi, wyczytał odrazu ów przestrach, który biedny księżyna uczuwał na myśl o podróży z takim człowiekiem i o przestąpieniu progu takiego zamczyska. Chcąc rozwiać te jego obawy, a nie uważając za stosowne odprowadzać proboszcza i szeptać mu coś potajemnie wobec tego swego nowego przyjaciela, uznał za najlepsze zwrócić się prosto do Nienazwanego, sądząc, że odpowiedzi jego będą aż nadto wystarczające do przekonania don Abbondia, iż już teraz można się go nie lękać. Zbliżył się do Nienazwanego i z tą poufałością serdeczną, która nieraz, w nowo zawartéj, lecz silnej przyjaźni, objawia się z większą jeszcze mocą, niż w dawnéj zażyłości — rzekł: proszę nie myśléć, abym już na dzisiaj chciał się zadowolnić tą, tak krótką wizytą. Pan powróci, nieprawdaż? razem z tym zacnym proboszczem?
— Czy powrócę? — odpowiedział Nienazwany: — gdybyś mię nawet odepchnął, kardynale, pozostałbym pode drzwiami twemi, jak żebrak! potrzebuję mówić z tobą! słyszeć ciebie, patrzyć na ciebie! Tyś mi jest potrzebny!
Fryderyk ujął jego rękę, uścisnął ją i powiedział: — będę więc na pana czekał z obiadem. Czy zgoda? A tymczasem idę do kościoła, aby wraz z ludem zanieść do Boga dziękczynne modły, podczas gdy pan będziesz zbierał pierwsze owoce jego miłosierdzia.
Te objawy serdeczności sprawiały na naszym don Abbondiu wrażenie, podobne do tego, którego doznaje lękliwy dzieciak, widząc jak właściciel wielkiego, kudłatego psiska, o strasznych, krwią nabiegłych oczach, które już tylu ludzi pokąsało i tylu poprzestraszało, upewnia, głaszcząc je spokojnie, że to najlepsze zwierzę w świecie, takie dobre, takie łagodne. Dzieciak patrzy wówczas na właściciela tego zwierzęcia i ani mu zaprzecza, ani się z nim zgadza, patrzy także na zwierzę i nie śmie się doń zbliżyć z obawy, aby ono nie wyszczerzyło na niego zębów, chociażby nawet po to tylko, aby mu się przymilić; nie śmie się oddalić, gdyż nie chce pokazać, że się lęka, a w duchu powtarza tylko sobie: o, gdybym mógł być stąd jak najdaléj!
Kardynał, który już się ku drzwiom zbliżył, trzymając za rękę i prowadząc za sobą Nienazwanego, spojrzał znowu na biednego