księżynę, który nieco w tyle pozostał i udręczony, niezadowolony, pomimowolnie bardzo kwaśną miał minę. A myśląc, że przyczyną tego żałosnego wyrazu może być również i przekonanie, że jest zaniedbanym, że nań tak mało zwracają uwagi, podczas gdy ten zbrodniarz odbiera tyle dowodów przyjaźni i serdeczności, zwrócił się do niego, zatrzymał się przez chwilę i rzekł z miłym uśmiechem: — kochany proboszczu, jesteś zawsze wraz ze mną w domu naszego Przedwiecznego Ojca, lecz on... on perierat, et inventus est.
— O, jakże to mnie niewymownie cieszy! — odpowiedział don Abbondio, oddając głęboki ukłon obu tym panom.
Arcybiskup poszedł naprzód, a zaledwie tylko z lekka się do drzwi dotknął, natychmiast dwaj służący, stojący z zewnątrz na straży, otwarli szeroko podwoje i na progu ukazała się oczom ciekawego duchowieństwa ta dziwna para. Na obu owych twarzach, malowało się, chociaż odmiennej natury, równie jednak silne wzruszenie: czcigodna twarz Fryderyka wyrażała cichą radość, rozczulenie i wdzięczność, twarz Nienazwanego jakieś nieznane dotychczas pomieszanie, upojenie, wstyd, skruchę, z za których wszakże przeświecała wielka siła i moc tego dzikiego, gwałtownego człowieka. To téż, gdy się wszystko późniéj stało wiadomém, przyszły na myśl niejednemu z patrzących słowa Izajasza: wilk i baranek pójdą na jedno pastwisko; lew i wół razem paszę jeść będą. Za niemi szedł don Abbondio, na którego nikt nie zwracał uwagi.
Gdy się już w środku pokoju znaleźli, drzwiami od podwórza wszedł kamerdyner kardynała i, zbliżając się doń, oświadczył, że jego rozkazy spełnione, że lektyka i dwa muły gotowe i że kobieta także niezawodnie za chwilę przybędzie wraz z proboszczem, który sam po nią poszedł. Kardynał powiedział mu, iż życzy sobie, aby proboszcz miejscowy, skoro tylko powróci, zaraz się rozmówił z don Abbondio, i żeby wszyscy w téj sprawie stosowali się do woli jego i Nienazwanego, któremu na pożegnanie rękę uścisnął mówiąc: — Czekam więc z obiadem. — Potém ukłonił się uprzejmie don Abbondiowi i skierował się w stronę kościoła. Za nim ruszyło całe duchowieństwo, niby w procesyi, chociaż tłumnie i nie w porządku; dwaj zaś przyszli towarzysze podróży zostali sami w pokoju.
Nienazwany stał pogrążony w głębokiéj zadumie i oczekiwał z niecierpliwością chwili, kiedy już będzie mógł udać się do zamku, aby oswobodzić z więzienia i udręczeń swoję Łucyą, swoję i dzisiaj, chociaż w tak odmienném znaczeniu niż wczoraj. Twarz jego wyrażała silne wzruszenie, w którém podejrzliwe oko don Abbondia upatrywało coś niedobrego, coś bardzo nieobiecującego. Spoglądał nań z ukosa, chciałby wszcząć z nim jakąś grzeczną rozmowę, lecz cóż mu powiem? — myślał sobie: — czy znów mam
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/53
Ta strona została przepisana.