mu powtórzyć: jakże mnie to cieszy? A cóż mię cieszy? To, żeś pan, któryś dotychczas był gorszy od dyabła, postanowił nareszcie stać się porządnym człowiekiem jak inni? Piękny mi komplement! Ech! choćbym ja i do jutra miał sobie suszyć głowę, to jeszcze i tak nic nie wymyślę, bo czy tak, czy owak, to każde powinszowanie będzie zawsze jedno i toż samo tylko znaczyć. Oj! i to jeszcze wielkie pytanie, czy na prawdę stał się porządnym człowiekiem; tak od razu! Bo to ludzie potrafią udawać i tak dobrze i dla tylu powodów! Ktoby tam ręczył za niego! A ja, ja muszę z nim jechać! z nim i to jeszcze do tego zamczyska! Piękna rzecz! piękna rzecz! piękna rzecz! O! gdybyż mi kto z rana był o tém powiedział! Jeżeli mi się uda wyjść stąd cało, damże ja się we znaki pani Perpetui! Po co mię było gwałtem prawie z domu wypychać? A to wszyscy proboszcze tam będą, a to śpieszą z dalszych jeszcze wiosek, a to nie wypada tak się od wszystkich wyróżniać, a to, a owo a dziesiąte, Bóg wie czego nie naplotła, a z tego wszystkiego, wpadł teraz człowiek w awanturę! Ach! jakżem nieszczęśliwy! Z tém wszystkiém jednak trzeba przemówić do tego... tego... — I znowu zaczął myśléć i rozmyślać, aż wreszcie znalazł, że będzie najwłaściwiéj, jeżeli mu powie; — Nie mogłem się nawet spodziewać, że spotka mię kiedy szczęście znajdowania się w tak czcigodném towarzystwie — i już miał usta otworzyć, gdy w tém wszedł ów kamerdyner wraz z proboszczem miejscowym. Proboszcz oznajmił najprzód, że kobieta czeka już w lektyce, a następnie zbliżył się do naszego don Abbondia dla odebrania od niego nowych rozkazów kardynała. W skutek zamieszania, które panowało teraz w głowie don Abbondia, poszło mu to niezbyt gładko, wywiązał się jednak wreszcie jako-tako ze zlecenia arcybiskupa i, podchodząc do kamerdynera, powiedział: — dajcie mi przynajmniéj spokojne jakie, nienarowiste zwierzę, bo, mówiąc szczerze, nie tęgi ze mnie jeździec.
— O co do tego, to nie ma obawy — odrzekł z lekkim uśmiechem kamerdyner. — Proboszcz dobrodziéj pojedzie na mule naszego sekretarza, a sekretarz nasz to uczony, filozof.
— To dobrze, to dobrze — powiedział don Abbondio, i dodał w duchu: Boże, zmiłuj się nade mną.
Na pierwsze owo wezwanie, Nienazwany pobiegł ku drzwiom i dopiéro na progu przypomniał sobie, że don Abbondio w tyle pozostał. Obejrzał się więc, aby nań zaczekać, a gdy proboszcz nadszedł z pośpiechem i już chciał przepraszać, on, z grzecznym ukłonem, zaprosił go ruchem ręki, aby wyszedł pierwszy. Don Abbondiowi dodało to nieco otuchy, lecz nie nadługo, niestety! W podwórzu, zaraz na wstępie dostrzegł coś, co go przeraziło okropnie: oto Nienazwany skierował się do jednego z rogów dziedzińca, jedną
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/54
Ta strona została przepisana.