Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Łucyi, żal serdecznie, ale to pewna, że musiała się chyba na moję zgubę urodzi.ć.. Gdybym przynajmniéj mógł zajrzeć do duszy tego człowieka, dowiedziéć się, co on myśli? Bo któż go tam zgadnie? To wygląda jak święty Antoni na puszczy, to znów jak Holofernes w swéj własnéj osobie. Oj! biada mi, biada! No, nie traćmy odwagi! Co to wszystko pomoże? A zresztą Pan Bóg powinien się przecie mną opiekować, bo nie z własnéj chęci wdałem się w całą tę sprawę.
Istotnie, po twarzy Nienazwanego przelatywały myśli, jak owe chmury wśród burzy, które, zasłaniając i odsłaniając naprzemiany tarczę słoneczną, tworzą dziwną, dziką grę chłodnych cieni i błysków rażących. Dusza jego, upojona słodkiemi słowy Fryderyka, przebudzona, odrodzona tém nowém życiem, które w sobie poczuł, to ulatywała, niby na skrzydłach, w krainę miłosierdzia, przebaczenia, miłości, to znów opadała na ziemię, przygnieciona ciężarem okropnéj przeszłości. W przeszłości téj z niepokojem szukał on teraz win, które jeszcze dałyby się nagrodzić, naprawić całkiem, lub częściowo przynajmniéj; szukał środków zaradczych, najlepszych, najbardziéj skutecznych; obmyślał, jak ma przeciąć tyle węzłów, co ma zrobić z tyloma wspólnikami. A gdy się nad tém zastanawiał, czuł jakieś odurzenie, jakiś straszny zamęt. Myśląc nawet o tym pierwszym dobrym uczynku, albo raczéj o tém pierwszém i łatwiejszém od innych naprawieniu wyrządzonéj krzywdy, chociaż był już tak bliskim celu podróży, doznawał niecierpliwości, pełnéj niepokoju i dręczył się tém niewymownie, że dotychczas więzi owę biedaczkę i że ona z jego winy cierpi tak srodze. Tam, gdzie się dwie lub kilka dróg schodziło razem, poganiacz mułów, nie wiedząc, której ma się trzymać, oglądał się na Nienazwanego, ten zaś wskazywał mu ją ruchem ręki, a jednocześnie dawał znaki, aby się śpieszył.
Wjechali wreszcie do doliny. O! cóż się działo wówczas z biednym don Abbondio! Znaléść się w téj słynnéj dolinie, o któréj słyszał tyle rzeczy okropnych, widziéć w żywe oczy, pojedynczo, a także i po dwóch, po trzech na każdym zakręcie drogi tych słynnych ludzi, nieznających, co to strach, ani litość, ten kwiat brawów włoskich! Pokornie kłaniali się oni panu, lecz jakież to twarze ogorzałe, czarne! jakie najeżone wąsiska! a miny! a oczy! Don Abbondiowi zdawało się, że w tych oczach okropnych czyta wyraźne pytanie; czy wziąć w obroty tego księdza? Tak się dalece przeraził, że w chwili, kiedy panika jego doszła do szczytu swéj potęgi, zawołał w głębi ducha: — O! gdybym ich był pożenił, nicby mię gorszego spotkać, już nie mogło! — Tymczasem posuwali się coraz daléj po kamienistéj drodze wzdłuż potoku: z jednéj strony