— Prawda! ach! przebacz mi, przebacz!
— Przyszedł, aby cię oswobodzić; on już nie ten, co dawniéj; on stał się dobrym człowiekiem, naprawdę, słyszysz? Prosi, abyś mu przebaczyła — szeptała poczciwa kobieta do ucha Łucyi.
— I czegóż chcesz więcéj? No, no, podnieś głowę, Łucyo, nie bądź-że dzieckiem; możemy zaraz wyruszyć w drogę — mówił don Abbondio.
Łucya podniosła głowę, spojrzała na Nienazwanego i widząc to czoło pochylone, ten wzrok zmieszany i smutny, porwana nagle uczuciem jakiéjś radości, litości i najwyższéj wdzięczności, zawołała:
— O! mój panie! Niech ci Bóg nagrodzi to miłosierdzie, które masz dla mnie!
— A tobie niech Bóg nagrodzi stokrotnie te wyrazy, które mi taką ulgę przynoszą!
I z temi słowy Nienazwany odwrócił się i wyszedł pierwszy; Łucya wzruszona, promieniejąca radością poszła za nim, opierając się na ramieniu swéj nowéj towarzyszki. Don Abbondio podążył za niemi. Zeszli na dół po wschodach, przybyli do drzwi, wiodących na podwórze, Nienazwany otworzył je na roścież, zbliżył się do lektyki, sam także jéj drzwiczki otworzył z jakąś, nieśmiałą prawie uprzejmością (dwie rzeczy nieznane w nim dotychczas), podtrzymując ramię Łucyi, najprzód jéj dopomógł przy wsiadaniu, a następnie i jéj towarzyszce. Potém odwiązał muła don Abbondia i jemu również dopomógł do wdrapania się na siodło.
— O! panie, tyle łaski! — powtarzał proboszcz, usiłując jak najprędzéj dostać się na grzbiet muła, co zresztą poszło mu teraz daleko łatwiéj, niż za pierwszym razem.
Po chwili Nienazwany siedział także na siodle i mały orszak wyruszył. Teraz pan zamku podniósł czoło, a wzrok jego miał znowu zwykły swój rozkazujący wyraz. Brawi, których napotykał po drodze, dostrzegali wprawdzie jakąś zmianę na jego twarzy, jakieś niezwyczajne zamyślenie, jakieś dziwne ożywienie, ale ani rozumieli, ani nawet mogli zrozumiéć prawdy. W zamku nie wiedziano nic jeszcze o wielkiéj zmianie, która zaszła w tym człowieku, a na podobny domysł z pewnością niktby sam nie wpadł.
Zacna kobieta zasunęła natychmiast firanki lektyki, potém, ściskając serdecznie ręce Łucyi, zaczęła ją pocieszać, winszować jéj, wyrażać swe współczucie i radość z powodu tak cudownego wybawienia. A widząc, iż oprócz znużenia i osłabienia, spowodowanego wszystkiém tém, co ona wycierpiała, nawet i same wypadki obecnéj chwili tak ciemne, tak nieodgadnione, nie pozwalały biedaczce odczuć całego szczęścia z odzyskania swobody, starała się najusilniéj
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/62
Ta strona została przepisana.