jak poprzednia podróż, ale nie można go było także nazwać i zbyt miłą przechadzką. Najprzód, gdy ustał ów strach niezmierny, poczuł on, że mu się dziwnie lekko zrobiło na sercu, lecz, niestety, nie na długo. Wkrótce zaczęły się budzić w tém samém sercu inne przykre uczucia i rosły tak szybko, jak rosną owe chwasty, pokrywające nagą z początku ziemię, z któréj wyrwano wielkie drzewo z korzeniem. Stał się on teraz dziwnie czuły i wrażliwy na wszystko, a gdy się zastanowił nad teraźniejszém swém położeniem i nad tém, co go jeszcze spotkać mogło, to doprawdy nie brakowało mu powodów do strapienia. Teraz, wracając, uczuwał daleko silniéj, niż jadąc do zaniku, całą niewygodę tego rodzaju podróżowania, do którego niebardzo był nawykł; z początku zwłaszcza owo spuszczanie się z góry na dół było dla niego okropném. Poganiacz, któremu Nienazwany dawał znaki, aby się śpieszył, popędzał swe muły, które teraz w ślad za lektyką zaczęły biedź truchtem; tym samym krokiem podążali dwaj jeźdźcy, skutkiem czego w miejscach bardziéj spadzistych nieszczęśliwy nasz don Abbondio padał na przód, jakby go kto z tyłu drągiem podważał, i chwytał się za siodło, aby nie zleciéć; jednakże nie śmiał prosić, żeby wolniéj jechano, a zresztą chociażby śmiał nawet, to i tak pewnieby tego nie uczynił, bo i jemu samemu pilno już było wydostać się z téj miłéj okolicy. Oprócz tego, tam, gdzie droga przechodziła przez jakiś wzgórek lub przez okopy, opasujące zamek, muł jego, jak-to zresztą wszystkie muły mają we zwyczaju, niby na złość temu, kogo niósł na swym grzbiecie, starał się zawsze iść bokiem drogi, stawiać nogi na saméj jéj krawędzi i don Abbondio widział tuż przed sobą, prostopadle niemal, dół, albo, jak się jemu zdawało, przepaść rozwartą. — I ty, i ty również — mówił w duchu do swego wierzchowca — masz ten przeklęty pociąg do szukania niebezpieczeństw, gdy droga taka szeroka! — I ciągnął silnie za uzdę, chcąc go skierować na środek ścieżki, lecz napróżno! Tak, iż najczęściéj, chociaż się dręczył gniewem i strachem, dawał jednak za wygraną i pozwalał upartemu zwierzęciu iść, gdzie mu się podobało. Brawi nie przerażali go już teraz tak dalece, gdyż miał wszelką pewność, że ich pan nawrócił się nie na żarty. — Ale — myślał sobie jednak — ale, jeżeli wiadomość o tym dziwnym wypadku rozejdzie się tu, zanim stąd umknąć zdołamy, kto wie, jak to na nich podziała? Kto wie, co stąd może wyniknąć? A gdyby naprzykład wyobrazili sobie, że to ja przybyłem tutaj w roli misyonarza? Oj, oj! źle byłoby ze mną, źle! Zamęczyliby, zamordowali! — Surowy, rozkazujący wyraz twarzy Nieznajomego nie wzbudzał w nim już teraz obaw, przeciwnie, nawet go nieco uspakajał. — Żeby tych, tych wszystkich utrzymać na wodzy — myślał sobie — takiéj właśnie miny potrzeba, to i ja ro-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/65
Ta strona została przepisana.