zumiem, ale dlaczegoż-to ja i właśnie ja, nie kto inny, musiałem się znaléść pomiędzy temi ludźmi?
Nareszcie Spuścili się z góry, a wkrótce potém wyjechali z doliny. Czoło Nienazwanego zaczęło się wypogadzać. I twarz don Abbondia również znacznie się rozjaśniła; wysunął nieco głowę z pomiędzy ramion, wyprostował nogi i ręce, poprawił się na siodle, co zaraz ładniéj wyglądało napozór, zaczął oddychać całą piersią i z większym już spokojem zabrał się do rozważania bardziéj wprawdzie oddalonych, lecz niemniéj nieuniknionych, jak sądził, niebezpieczeństw. — Co powie to zwierzę, ten don Rodrigo? Wyjść na głupca, dostać po nosie i to w taki sposób, i nic nie wskórać i na śmiech ludzki się narazić, wyobrażani sobie, jak mu to w smak pójdzie! Teraz to chyba naprawdę się wścieknie. A że wyzwierzy się na mnie, to niezawodnie; nie daruje, o! nie daruje mi tego, żem do téj awantury należał! Skoro już wówczas miał dość śmiałości, aby wysłać na moje spotkanie tych dwóch swoich dyabłów z takim przyjemnym rozkazem, to teraz kto wie, na co się gotów odważyć! Z jego pasterską mością nie może przecież zadzierać, bo go się boi. Ho, ho! co kardynał, to nie don Rodrigo! A będzie się gryzł i wściekał i zechce na kimś tę swoję złość wywrzeć. A jak-to zwykle bywa w takich razach? Gdzie biją, tam kije zawsze na dół spadają, a szmaty lecą w powietrze. Łucyę, to rzecz oczywista, kardynał zechce umieścić w bezpieczném schronieniu; tego drugiego biedaka dosięgnąć także nie można, bo za daleko; wyśliznął się nieborak (a źle z nim już było!); otóż kto pozostaje, kto ma być szmatem? — ja! O! byłoby-to rzeczą okrutną naprawdę, gdybym ja, po zniesieniu tylu niewygód, tylu przykrości, tylu męczarni, których mi nawet nikt za zasługę nie poczyta, miał jeszcze odpokutowywać za całą tę sprawę! Jego pasterska mość wepchnął mnie gwałtem w tę biedę, a ciekawym, co uczyni, aby mię ratować? Cóż, czy to on może mi zaręczyć, że ten szaleniec nie wypłata mi jeszcze gorszego figla, niż był ów pierwszy? E! miałby tam jeszcze kardynał czas i mną się opiekować! Tyle ma spraw różnych na głowie! Do tylu rzeczy sam się musi wtrącać! A zresztą, czasami z takiéj opieki to gorsza jeszcze bieda wypływa. Ci święci ludzie robią swoje dobre uczynki hurtem, odrazu, a potém basta! cieszy ich, że spełnili dobry uczynek i na tém już koniec, i odwracają się zaraz w inną stronę; bo znudziłoby ich to, gdyby mieli myśléć o tém jeszcze, jakie to następstwa pociągnie za sobą; lecz ci niegodziwi, którzy się w złém kochają, ci działają inaczéj: gdy chcą kogo zgubić, to przystępują do tego rozważnie, z wielką wytrwałością i nie spoczną, nie spuszczą z oka swéj ofiary, dopóki celu nie dopną, a to wszystko czyni ten szatan, który w nich siedzi. Mam-że pójść do
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/66
Ta strona została przepisana.