Tu przerwał mowę, jakby mu nagle coś przyszło do głowy. Milczał przez chwilę, a potém przysunął talerz, nałożył nań trochę z każdéj potrawy, które były na stole, dołączył do tego bochenek chleba i związawszy wszystko w serwetę, oddal starszéj córeczce, mówiąc: — Masz! — Następnie dał jéj do drugiéj flaszkę z winem i powiedział: — Idź do Maryanny, wdowy; zostawisz to u niéj; powiesz, że tatko przysyła to dla jéj dzieciaków. Ale pamiętaj, powiedz jéj to grzecznie, ładnie, żeby nie pomyślała sobie czasem, że ty jéj dajesz jałmużnę. A jeżeli kogo spotkasz na drodze, to nic mu o tém nie mów, a trzymaj mocno i uważaj, żebyś mi czasem talerza nie stłukła.
Oczy Łucyi napełniły się łzami i uczuła jakieś błogie rozrzewnienie. Poprzednio już słowa poczciwego krawca taką jéj ulgę przyniosły, jakiéj niezawodnie daćby jéj nie mogła nawet mowa, któraby jedynie jéj uspokojenie miała na celu. Z wielkiém przejęciem się słuchała opisu tego uroczystego nabożeństwa, które żywo przedstawiało się w jéj wyobraźni, opisu tego ogólnego, pobożnego, poczciwego wzruszenia; dusza jéj, porwana zapałem opowiadającego, odrywała się od bolesnych myśli o sobie, a nawet gdy jéj one i teraz stawały czasem w pamięci, czuła, że już ma więcéj siły do ich zniesienia. Sama myśl o owéj wielkiéj osobistéj ofierze, chociaż nic wprawdzie nie utraciła ze swéj goryczy, zaczęła jednakże nabierać jakiejś, że tak powiem, surowéj, ostréj, uroczystéj radości.
Wkrótce potém wszedł proboszcz miejscowy i oświadczył, że go przysłał kardynał, aby się dowiedział, jak się ma Łucya i zawiadomił że jego pasterska mość chce się z nią widziéć dzisiaj jeszcze i że przez niego zasyła swoje podziękowania krawcowi i jego zacnéj małżonce. Wszyscy troje wzruszeni i pomieszani nie znajdowali słów na wyrażenie wdzięczności, którą w nich wzbudził ten dowód łaski arcybiskupa.
— A waszéj matki niema jeszcze? — pytał proboszcz Łucyi.
— Mojjé matki! — zawołała dziewczyna; a gdy jéj proboszcz powiedział, że z rozkazu arcybiskupa już po nią posłano, zakryła sobie oczy fartuchem, wybuchła gwałtownym płaczem i przez pewien jeszcze czas po wyjściu proboszcza utulić się i uspokoić nie mogła. Kiedy wreszcie przeminęło owo pierwsze wstrząśnienie, wywołane tylu uczuciami, które się budziły tłumnie w jéj duszy na tę tak niespodzianą wiadomość, biedna dziewczyna przypomniała sobie, że o to szczęście, teraz już tak bliskie, a o którém przed paru jeszcze godzinami nawet i marzyć nie śmiała, sama błagała Najświętszą Pannę w owę noc straszną i kładła je, jakby za warunek swego ślubu. — Wróć mnie matce mojéj, o Matko Boska! — powie-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/72
Ta strona została przepisana.