działa wówczas, a teraz słowa te jasno i wyraźnie stanęły jéj w myśli. Bardziéj, niż kiedykolwiek utwierdziła się w postanowieniu dotrzymania obietnicy i znowu z większą jeszcze goryczą zaczęła żałować swego: o, ja nieszczęśliwa! które, chociaż w duchu tylko, wymknęło się jéj było w owéj pierwszéj chwili.
Tymczasem Agnieszka podczas, gdy tu o niéj mówiono, była już rzeczywiście niedaleko. Łatwo sobie wystawić, co się dziać musiało z biedną kobietą na tę krótką, niejasną wiadomość o jakiémś niebezpieczeństwie, minioném już wprawdzie, ale przerażającém; o jakimś okropnym wypadku, którego posłany po nią człowiek nie umiał bliżéj określić i którego ona sama także nie mogła, zrozumiéć, nie mając żadnych do tego wskazówek. — Jezus, Marya! Jezus, Marya! — zawołała zrazu, chwytając się oburącz za głowę i po zadaniu kilku pytań, na które ów człowiek nie umiał jéj odpowiedziéć, wsiadła na wóz z wielkim pośpiechem i pojechała, nie przestając także i w drodze lamentować i zapytywać, chociaż zawsze daremnie. Ale, otóż może na pół drogi spotyka don Abbondia, który szedł niezmiernie powoli, opierając się co krok na kiju. Po donośném: — o! — które oboje jednocześnie wydali, proboszcz się zatrzymał, Agnieszka też kazała konie zatrzymać, zeskoczyła szybko z wozu i odeszli na bok, do kasztanowego lasku, który w tém miejscu ciągnął się wzdłuż drogi. Don Abbondio zawiadomił ją o wszystkiém, co widział i o czmé mógł się dowiedziéć. Sprawa była ciemna, bardzo nawet ciemna, ale Agnieszka wiedziała już teraz, że Łucya ocalona, i odetchnęła swobodniéj.
Następnie don Abbondio miał wielką ochotę pomówić jeszcze z nią i o czmé inném, to jest dać jéj długą instrukcyą co do tego, jak ma się zachowywać i co odpowiadać w razie, gdyby arcybiskup (co było rzeczą bardzo możebną) zechciał się widziéć z nią i z jéj córką, a przedewszystkiém chciał jéj wytłómaczyć, że w żadnym razie nie powinna wspomniéć nawet o owym ślubie... Lecz Agnieszka, domyślając się zaraz, w jakim-to celu poczciwy księżyna tych rad jéj udziela i czyje dobro ma on tu na względzie, wkrótce po pierwszych słowach jego przemowy, nie obiecawszy mu nic zgoła, wróciła czémprędzéj do wozu, usprawiedliwiając się tém, że jéj pilno do córki i że ma teraz zupełnie co innego w głowie, po chwili zaś znikła już z oczu osłupiałego proboszcza.
I otóż nareszcie wóz wjeżdża do mieściny i zatrzymuje się przed domem poczciwego krawca. Łucya zrywa się, biegnie do drzwi; Agnieszka wysiada z pośpiechem i wbiega do izby: już padły sobie w objęcia. Żona krawca, która była jedynym świadkiem téj rozrzewniającéj sceny, wzięła udział w ich radości: uspakaja matkę i córkę, wita nowoprzybyłą, a następnie, nie chcąc im przeszkodzić,
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/73
Ta strona została przepisana.