pozostawia je, mówiąc, że idzie przygotować dla nich wygodne łóżko i że to się da zrobić bez najmniejszego kłopotu, a w każdym razie tak ona, jak i jéj mąż zgodziliby się raczéj spać na ziemi, niż pozwolić na to, aby one sobie szukały innego schronienia.
Po tym pierwszym wybuchu łkań i uścisków, Agnieszka zaczęła wypytywać się Łucyi o całą tę straszną przygodę, a ta opowiadać ją strwożonym głosem, który chwilami płacz gwałtowny przerywał. Ale, jak to już wie czytelnik, przygody téj nikt dobrze nie znał, tak, iż nawet dla Łucyi była ona w niektórych swych rysach zagadkową, ciemną i niewytłómaczoną. Zwłaszcza ta okoliczność, że się ów okropny powóz znalazł na drodze właśnie wówczas, gdy Łucya musiała tamtędy przechodzić, udając się z poleceniem pani do klasztoru Kapucynów, z polecenia, którego przecie nikt zgóry nie mógł przewidziéć, ta więc zwłaszcza dziwna okoliczność stała się tak dla matki, jako téż i dla córki powodem do najrozmaitszych wniosków i przypuszczeń, które zresztą wszystkie były najzupełniéj mylne, gdyż prawdziwéj przyczyny nigdyby się one domyślić nie mogły, nigdyby nawet na podobny domysł wpaść nie zdołały.
Co zaś do głównego sprawcy tego piekielnego spisku, to się obie odrazu zgodziły na jedno, że nie mógł nim być nikt inny, tylko don Rodrigo.
— A, nikczemnik! A, szatan wcielony! — zawołała Agnieszka. — Ale czekaj-no, czekaj, nadejdzie i twoja godzina! Bóg ci zapłaci tak, jakeś na to zasłużył; a wówczas zobaczysz, poczujesz!..
— Nie, nie, mamo! — przerwała jej Łucya — nie przepowiadaj mu nieszczęścia, nie życz źle nikomu. Ach! gdybyś wiedziała, mamo, co to jest cierpiéć! Gdybyś wiedziała, jak to okropnie. Módlmy się raczéj za niego, prośmy Boga i Matki Najświętszéj, aby j Jego serce wzruszyli, tak jak serce tego drugiego pana, który był jeszcze gorszy od niego, a teraz stał się dobry i święty.
Wstręt, którego doznawała Łucya przy wywoływaniu tak okropnych wspomnień, zmuszał ją nieraz do przerywania opowiadania, i nieraz mówiła, że już nie może ciągnąć go daléj, a pomimo to jednak, wypłakawszy się, wracała do niego znowu. Gdy doszła jednak do pewnego w niém miejsca, gdzie wypadało powiedzićé matce o owéj obietnicy, uczynionéj przez nią, wówczas już nie wstręt, lecz inne uczucie przerwało jéj mowę. Obawa, aby matka nie nazwała ją nierozważną i nierozsądną i aby, jak to już raz miało miejsce w owéj niefortunnéj sprawie z jjé niedoszłym ślubem, nie wystąpiła i teraz z jakąś zasadą, niezbyt trafiającą do przekonania dziewczyny, którąby pomimo to usiłowała gwałtem jéj narzucić; przytém obawa, aby nieboga nie zwierzyła się z tego postanowienia córki przed kimś, pod największą tajemnicą, ma się rozumiéć, po to
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/74
Ta strona została przepisana.