codzień po jednéj parafii w ziemi Lecco. Tego dnia, gdy miał zjechać do wioski Łucyi, większa część jéj mieszkańców wyszła daleko na gościniec na jego spotkanie. Przy wejściu do wioski, tuż obok domku Agnieszki, wzniesiono tryumfalną bramę z cienkich kołków, dranic i słomy, przybraną w zielone gałęzie ostrokrzewu i włoskiéj iglicy, wśród których gdzieniegdzie rumieniły się czerwone jagódki; front kościoła zdobiły kobierce; z każdego okna zwieszały się kołdry, chustki, prześcieradła, pieluszki dziecinne powiązane w zęby; słowem wszystko to, co, czy źle, czy dobrze, mogło odegrać rolę jakiéjś ozdoby. Nad wieczorem, za zbliżeniem się godziny, na którą kardynał był oczekiwany, wszyscy ci, którzy dotychczas pozostawali jeszcze w domu, to jest: starcy, kobiety i dzieci, ruszyli również na jego spotkanie z don Abbondiem na czele. Nasz proboszcz, wśród ogólnego wesela, sam jeden tylko, był jakiś skwaszony; drażnił go i odurzał cały ten hałas, cały ten ruch, to snucie się ludzi, to w tę, to w owę stronę od czego, jak powiadał, w głowie mu się mąciło, głównie zaś dręczyła go tajemna obawa, iż kobiety gotowe tam coś wypaplać przed kardynałem i, że on będzie zmuszony zdać mu sprawę z tego niedoszłego ślubu.
Lecz otóż wreszcie ukazuje się i kardynał, a raczej tłum, wśród którego znajduje się jego lektyka i cały orszak, bo z tego wszystkiego nic zgoła nie widać i tylko jedyna wskazówka jego obecności błyszczy w powietrzu wysoko, ponad wszystkiemi głowami, to krucyfiks, niesiony przez kapelana, jadącego na mule. Na ten widok lud, prowadzony przez don Abbondia, nagle kroku przyśpiesza, powstaje nieład, zamieszanie, każdy kto może wymija don Abbondia, aby się z nadciągającym tłumem połączyć; on zaś, powtórzywszy po kilka kroć: — powoli, razem, w szeregach, co robicie? — zawraca się rozgniewany i, mrucząc daléj pod nosem: — istna wieża Babel! co się dzieje, co się dzieje! — wchodzi do kościoła, aby dopóki on jeszcze jest pusty, czekać tu na arcybiskupa.
Kardynał posuwał się naprzód, rozdając ręką błogosławieństwa na prawo i na lewo i odbierając je z ust tych, których błogosławił; lud bowiem tak się cisnął do niego, że towarzyszący mu orszak nie był już w stanie utrzymać go w jakiém takiém chociażby oddaleniu. Wszyscy ci ludzie, dlatego, że byli mieszkańcami wioski, tak dziś wsławionéj przez Łucyę, starali się w jakiś nadzwyczajny sposób przyjąć arcybiskupa, ale była-to rzecz nie łatwa, co prawda, bo wszędzie, dokąd przybywał, każdy robił, co mógł, a nawet więcéj, niż mógł, aby go uczcić. Już na początku swego arcybiskupstwa, w czasie pierwszego uroczystego wejścia do katedry, lud z takim zapałem rzucił się ku niemu, że o mało go nie zadusił, tak, iż kilku
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/86
Ta strona została przepisana.