widziały z kardynałem, ale i teraz nauczę je, co mają mówić, a czego nie mówić. — I nie przeczuwał nieborak, że jego pasterska mość arcybiskup, dlatego tylko nie wszczynał z nim teraz rozmowy o tym drażliwym przedmiocie, iż pragnął, aby ona była długą i wyczerpującą a zatém odkładał ją do swobodniejszego czasu, mając zamiar, nie tylko dać proboszczowi dobrą nauczkę, na którą zasłużył, lecz wysłuchać również i tego, coby mógł powiedziéć na swoje usprawiedliwienie.
Zacny kardynał obmyślał tymczasem jakieś bezpieczne i odpowiednie schronienie dla Łucyi, nie wiedząc, że od chwili, kiedy ją opuścił, zaszły wypadki, które czyniły zbytecznemi te jego starania, wypadki, o których uważamy za stosowne zawiadomić tu naszych czytelników.
W czasie tych kilku dni, które spędziły w domu gościnnego krawca, obie kobiety wróciły, o ile się dało, do zwykłego im trybu życia. Łucya zaczęła zaraz prosić o jakąś robotę i otrzymawszy ją, podobnie jak w klasztorze i tu szyła całemi dniami, siedząc w samotnéj izdebce, zdala od oczu ciekawych. Agnieszka, to starała się gospodynię wyręczać w zajęciach około domu i dzieci, to wychodziła do miasteczka, to córce pomagała w robocie. Rozmowy matki z córką, chociaż pełne czułości, były jednak niezmiernie smutne: obie wiedziały, że się wkrótce rozłączą, boć przecie owieczka nie mogła powracać w pobliże wilczéj nory; a kiedy i na jak długo miały się rozstać? Przyszłość, dla jednéj z nich zwłaszcza, była ciemną, nieodgadnioną. Pomimo to wszakże Agnieszka starała się robić o téj przyszłości pomyślne wnioski i córce dodawała odwagi. I tak, była przekonaną, że Renzo, jeżeli tylko mu się nic złego nie stało, wkrótce da im znać o sobie, a jeżeli już obrał gdzieś sobie stałe zamieszkanie i znalazł robotę i (a czyż mogło być inaczéj?) nie zmienił swego postanowienia, to dlaczegożby one nie miały zaraz tam do niego pojechać? O tych swoich nadziejach ciągle mówiła Łucyi, dla któréj, nie wiem już, czy większą boleścią było słuchanie o nich, czy odpowiadanie na nie. Dotychczas nie wyjawiła swéj wielkiéj tajemnicy, dręczyło to ją wprawdzie i niepokoiło, że z taką dobrą matką nie postępuje tak, jak na poczciwą córkę przystało i że nie po raz pierwszy już stara się przed nią coś ukryć; ale jakiś wstyd nieprzełamany i różne obawy, o których już mówiliśmy wyżéj, nakazywały jéj milczenie, codzień więc obiecywała sobie, że jutro już powie matce o wszystkiém, a gdy jutro nadeszło, zdobyć się na to nie mogła i znowu odkładała do dnia następnego. Jéj plany były tak odmienne od planów matki, a raczéj nie miała ich nawet wcale; zdała się we wszystkiém na wolą bożą. Każdą więc rozmowę o Renzu i o przyszłych swych losach starała się
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/88
Ta strona została przepisana.