przeciąć, albo zwrócić na jakiś inny przedmiot; mówiła ogólnikowo, że nie ma już żadnéj nadziei, że nawet niczego już więcéj nie pragnie na świecie, jak tylko prędkiego połączenia się z matką, a zawsze prawie, w takich razach, rzewny płacz nie dawał jéj dokończyć tego, co mówić zaczęła.
— Wiesz, dlaczego tak ci się zdaje? — mówiła Agnieszka: — dlatego, żeś tyle wycierpiała, i trudno ci już w to uwierzyć, aby kiedyś mogło być lepiéj. Ale, zobaczysz, niech tylko Pan Bóg... niech choć iskierka nadziei zabłyśnie; wówczas, wówczas mi powiesz, czy już niczego więcéj nie pragniesz. — Łucya całowała matkę i płakała po cichu.
Pomiędzy niemi dwiema, a ich gospodarzami zrodziła się odrazu przyjaźń serdeczna, bo i gdzież naprawdę mogłaby się prędzéj zrodzić, jeżeli nie między dobroczyńcami, a temi, którzy odbierają dobrodziejstwa, gdy, tak jedni, jako też i drudzy, są poczciwemi ludźmi? Zwłaszcza Agnieszce z gospodynią nie zabrakło nigdy wątku do rozmowy. Oprócz tego krawiec, od czasu do czasu, bawił swych gości budującą rozmową, lub ciekawemi historyami; a szczególniéj w czasie obiadu miał zawsze coś pięknego do opowiedzenia o Bovo d’Antona, lub o świętych ojcach na puszczy.
W tym właśnie czasie, nieopodal owej mieściny, bawiło na wsi pewne małżeństwo wysokiego stanu: Don Ferrante i donna Prasseda; o których nazwisku, swoim zwyczajem, milczy rękopism. Donna Prasseda była-to niemłoda już pani, która lubiła niezmiernie zajmować się dobremi uczynkami, zajęcie, naprawdę, najbardziéj szczytne, najbardziéj godne człowieka, które jednak ułomna natura ludzka, równie jak tyle innych, czasem zepsuć potrafi. Aby módz dobrze czynić, trzeba najprzód wiedziéć, co to jest dobro, a podobnie, jak każdą rzecz inną, i dobra nie możemy poznać bezwzględnie, lecz tylko w związku z naszemi skłonnościami i za pomocą naszego umysłu i pojęć, które czasami nie koniecznie są najlepsze. Donna Prasseda do swoich pojęć zastosowała owę zasadę, którą mądrzy ludzie zalecają jako najlepszą w stosunku z przyjaciółmi: oto, miała ich bardzo niewiele, lecz do tych niewielu żywiła ślepe przywiązanie. Na dobitkę i w téj nawet, tak ograniczonéj liczbie uprzywilejowanych pojęć, wiele jeszcze było najzupełniéj skrzywionych, co jednak nie przeszkadzało bynajmniéj, aby właśnie do takich czuła słabość największą. Stąd więc zdarzało jéj się nieraz brać za dobro to, co niém nigdy nie było, albo w celu osiągnięcia tegoż dobra używać takich środków, które mu tylko szkodę przynieść mogły, albo uważać za godziwe te, do których w żadnym razie uciec się nie była powinna, a wszystko to z powodu, że się jej zdawało, iż człowiek czyniący coś więcéj nad to, co mu nakazuje
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/89
Ta strona została przepisana.