zawierało w takim uczynku, donna Prasseda upatrywała w nim sposób do wyświadczenia innego jeszcze, stokroć większego podług jéj zdania, którém miało być oświecenie zbłąkanego umysłu i naprowadzenie na drogę prawdy kogoś, kto tego bardzo potrzebował. Kiedy po raz pierwszy usłyszała o Łucyi, zaraz jéj się zdało, że dziewczyna, która mogła dać słowo jakiemuś ladaco, jakiemuś buntownikowi, jakiemuś słowem szubienicznikowi, musiała także miéć pewne ukryte przywary, nie mogła być bez złe, jak to mówią: „Powiedz z kim przestajesz, a powiem ci, kim jesteś“. Poznanie Łucyi utwierdziło ją w tém przekonaniu. Chociaż wydała jéj się dobrą w gruncie dziewczyną, ale, pomimo to jednak, wieleby jéj miała do zarzucenia. Ta główka spuszczona, ta bródka, jakby przygwożdżona do kółka pod gardłem, to nieodpowiadanie na zapytania, albo też te odpowiedzi takie krótkie, jakby z musu, mogły wprawdzie tłómaczyć się nieśmiałością, ale niezawodnie pochodziły z wielkiego uporu; oj! łatwo było odgadnąć, że ta główka miała swoje widzimisię. A owoż rumienienie się byle czego i owe tłumione westchnienia... Na dobitkę jeszcze i onych dwoje ocząt, które donnie Prassedzie nie podobały się wcale. Była więc tak święcie przekonaną, jak gdyby się o tém dowiedziała z najlepszego źródła, że wszystkie nieszczęścia Łucyi są karą, którą zsyła na nią niebo za występną miłość do tego ladaco, i przestrogą zarazem, że dla swego zbawienia powinna wyrwać ją z serca; a mając takie przekonanie, postanowiła dopomagać wszelkiemi siłami do osiągnięcia tak chwalebnego celu. Przecież, jakto powtarzała często sobie i innym, jedyném jéj zadaniem było pełnienie woli nieba, ale i w tym razie zdarzało jéj się nieraz grubo omylić, bo za niebo brała własną swoję głowę. Jednakże o tém drugiém wielkiém dobrodziejstwie, które miała wyświadczyć Łucyi, nie pisnęła ani słowa. Było-to bowiem jedną z jej wzniosłych zasad, że chcąc coś dobrego uczynić dla bliźnich, nie trzeba przedewszystkiém, w większości wypadków, wtajemniczać ich w swoje względem nich zamiary.
Matka i córka spoglądały na siebie. W bolesnéj konieczności rozstania się, ta propozycyą zdawała im się nie-do-odrzucenia, chociażby dlatego tylko, iż donna Prasseda spędzała zwykle najgorętszą porę roku w willi, położonéj tak blisko od ich wioski, że dałoby im to możność (w najgorszym razie za nadejściem owéj pory), zbliżyć się do siebie i widywać się często. Porozumiawszy się więc wzrokiem, obie zwróciły się do szlachetnéj pani z temi podziękowaniami, które wyrażają przyjęcie jakiéjś łaski; ona zaś ponowiła obietnice, podwoiła uprzejmości i powiedziała, że zaraz przyśle im list, który prosi, aby wręczyły kardynałowi.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/91
Ta strona została przepisana.