— I żadnych innych nie mieliście do tego powodów? — zapytał kardynał po wysłuchaniu sprawozdania.
— Ale być może, iż nie potrafiłem dość jasno wytłómaczyć się — odrzekł don Abbondio. — Powiedziano mi, że przypłacę życiem przekroczenie tego rozkazu.
— I to zdaje się wam dostateczną przyczyną do niespełnienia tego, co wchodzi w zakres najpierwszych obowiązków waszego powołania?
— Ja zawsze starałem się pełnić wszystkie moje obowiązki, nawet z narażeniem się na największe niewygody, ale gdy idzie o życie...
— A kiedyście się zaciągali w szeregi sług Kościoła świętego, czy ten Kościół święty zapewnił wam bezpieczeństwo życia? Czy powiedział, że obowiązki, które na was stan duchowny wkłada, są wolne od wszelkich trudności, są wyjęte z pod wszelkich niebezpieczeństw? A może wam powiedział, że gdzie się rozpoczynają niebezpieczeństwa, tam mają się kończyć wasze obowiązki? Czy nie mówił wam zupełnie co innego? Czy nie oznajmił wyraźnie, że posyła was jako baranka pomiędzy wilki? Czyż nie wiedzieliście o tém, że są na świecie ciemięzcy, którym może się nie podobać to, co wam pełnić nakazano? Ten, który nam zostawił swą naukę i przykład, Ten, którego naśladując, nazywamy siebie i pozwalamy, aby nas zwano pasterzami, czyż przychodząc na ziemię, aby nas odkupić, położył za warunek, że z życia nie uczyni ofiary? I dla ocalenia, dla zachowania, dla przedłużenia jeszcze na dni kilka tego doczesnego żywota kosztem miłości bliźniego i obowiązków, czyż potrzebne wam było święte namaszczenie i łaska kapłaństwa? Nie kapłaństwo, lecz świat mógł wam dać taką naukę i taką cnotę. Co mówię? O, hańbo! świat nawet ją odrzuca, świat przecież także ustanawia swoje prawa, które nietylko zło, ale czasem i dobro pełnić nakazują; on też ma swoję ewangielią, ewangielią pychy i nienawiści, i nie chce, aby mówiono, że przywiązanie do życia jest dostatecznym powodem do wyłamywania się z pod praw, które ustanowił. Nie chce i muszą go słuchać. A my czyż nie jesteśmy synami i zwiastunami Obietnicy? I czémże byłby Kościół, gdyby ta wasza mowa była mową wszystkich waszych współbraci? I w cóżby się obrócił, gdyby taką naukę opowiadał światu?
Don Abbondio słuchał z pochyloną głową, a jego biedny rozum wobec myśli, które przed nim rozwijał kardynał, znajdował się, mniéj więcéj, w takiém położeniu, jak pisklę w szponach sokoła, który trzyma je zawieszone wysoko, wysoko, w jakiéjś strefie nieznanéj, w powietrzu, którem nigdy jeszcze nie oddychał. Czując, że coś przecie trzeba odpowiedzieć, rzekł z przymusową pokorą:
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/95
Ta strona została przepisana.