znaki zdaleka, ale głos poważny i słodki szepnął mu nad uchem: „Nie chodź tam...“
Ta sama, co przedtem siedziała przy nim, pociągnęła go do wyjścia i poszedł za nią bez wahania. Dla czego? Nie wskutek powabu tej kobiety, bo ledwie na nią spojrzał i tamta, wołająca go, z nożami we włosach, daleko mu się bardziej podobała... ale uległ woli wyższej niż jego własna, naglącej gwałtowności żądzy.
— No chodź tam...
Naraz, znaleźli się oboje na chodniku ulicy de Romo. Fiakry czekały wśród bladawego ranka; stróże zamiatający, robotnicy, którzy dążyli na zarobek, spoglądali na ten dom, gdzie huczała wesołość i rozpusta, na tę parę ukostiumowaną, na ten tłusty wtorek pośród lata.
— Do ciebie, czy do mnie?... — zapytała. Sam nie wiedząc dla czego, pomyślał, że lepiej do niego i wskazał swój adres woźnicy. Podczas długiej jazdy, nie wiele do siebie mówili... tylko trzymała jedne z jego w swoich, które zdawały mu się maleńkie i lodowate. Gdyby nie ten uścisk nerwowy, mógłby sądzić, że ona śpi, leżąc w głębi fiakra, z prześlizgującym się po twarzy odblaskiem firanki błękitnej.
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/020
Ta strona została skorygowana.