Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/021

Ta strona została skorygowana.

Stanęli na ulicy Jacob, przed domem studenckim. Wejść na czwarte piętro, było wysoko i przykro.
— Chcesz, żebym cię zaniósł?... — spytał śmiejąc się, ale po cichutku, cały dom był jeszcze bowiem we śnie pogrążony. Objęła go zwolna spojrzeniem wzgardliwem a czułem i zmierzywszy od stóp do głów doświadczonem okiem, zdawała się mówić wyraźnie: „Biedaczek!...“
Wtedy on, z zapałem młodziana i południowca, porwał ją, uniósł jak dziecko, gdyż pomimo białej, panieńskiej cery, był silny, krzepki — i jednym tchem wszedł na pierwsze piętro, uszczęśliwiony tym ciężarem, który mu uwiązały u szyi, dwa piękne, nagie i świeże ramiona.
Na drugie piętro wspinał się już dłużej, bez przyjemności. Kobieta obezwładniała się i była coraz cięższą. Jej stalowe wisiadełka, które z początku łaskotały go przyjemnie, zwolna zaczęły wpijać mu się w ciało.
Na trzeciem piętrze dyszał, jakby tragarz dźwigający fortepian, brakowało mu tchu, ona zaś szeptała w upojeniu, z omdlałym wzrokiem