dzo młodymi chłopcami; za dużo rzeczy gnieździ się w ich głowie.
Na tym samym balkonie, oddzielona od nich kratą żelazną, oplecioną kwitnącemi pnączami, druga para gruchała. Byli to państwo Hettéma, małżeństwo, ludzie bardzo otyli, których całusy rozlegały się w powietrzu. Szczególnie dobrani, podobni z sobą byli z lat, z upodobań, z postaci ciężkich. Rozrzewniające to było, gdy ci kochankowie, u schyłku młodości, śpiewali zcicha, oparci o balustradę, stare, sentymentalne duety.
Ale słyszę go, on wzdycha w ciemnościach;
Piękny to sen, ach! pozwólcie mi spać.
Podobali się Fanny i byłaby chciała ich poznać. Czasami nawet zamieniały z sąsiadką, poprzez poczerniałą poręcz żelazną, uśmiech kobiet zakochanych i szczęśliwych, ale mężczyźni, jak zwykle, zachowywali się sztywno, więc się rozmowa nie zawiązywała.
Pewnego popołudnia, wracając z quai d’Orsay usłyszał Jan, że woła go ktoś na rogu ulicy Royale na samym skręcie bulwaru. Dzień był cudny, jakieś ciepłe światło oblewało Paryż, a przy pięknym zachodzie słońca, około tej go-