Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/121

Ta strona została przepisana.

oczekujących nadejścia dziewczątek, wołano je w ogrodzie, pastuch dął w dużą muszlę, którą zwołuje swą trzodę; prócz tego, Cezary w jedną stronę, ja w drugą, Rousseline, Tardive, wszyscy rozbiegliśmy się po Castelet, za każdem spotkaniem, pytając jedno drugie: „A co?“ Dotąd nic. Później zabrakło nam już odwagi na to pytanie. Z bijącem sercem szliśmy to do studni, to pod wysokie okna poddasza... Co za dzień... ja jednak musiałam co chwilę chodzić na górę do twej matki, uśmiechać się spokojnie, tłomaczyć nieobecność małych tem, że je posłałam przy niedzieli, do ich ciotki, de Villamuris. Zdawało się, że wierzy temu, ale późnym wieczorem, gdym przy niej czuwała, śledząc przez okno światła na równinie i na Rodanie ludzi, którzy szukali biednych dzieci, usłyszałam, że płacze po cichu w łóżku a zapytana o powód: „płaczę o to, z czem się tają przedemną a co jednak odgadłam...“ odrzekła mi tym dziecięcym głosikiem, jaki odzyskała, odkąd tak cierpi. Nie mówiąc już z sobą o tem, niepokoiłyśmy się, każda zosobna“...
„Niecbcąc bez końca ciągnąć tej przykrej opowieści, powiem ci, dziecko drogie, że w poniedziałek rano, bliźniaczki nasze zostały od-