Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/176

Ta strona została przepisana.

gruchać, patrząc sobie w oczy... Może wam się zdaje, że nas bawi ta pieśń pogrzebowa? Dosyć tego!... już późno, zresztą... trzeba, żeby Fanny wróciła do ciupy...!“
I gniewnym ruchem ręki wskazała przystań najbliższą, mówiąc do kochanka:
— Przybij tam... będzie im bliżej do stacyi...
Było to grubiańskie pożegnanie, ale dawna woltyżerka przyzwyczaiła swe otoczenie do podobnego obejścia i nikt nie śmiał zaprotestować. Gdy wysadzono na brzeg parę naszą, po kilku słowach chłodno-grzecznych do młodzieńca i rozkazach wydanych Fanny, głosem syczącym, łódka oddaliła się, pełna krzyku i sporów, zakończonych wybuchem śmiechu obelżywego, który przez rezonans wody, w uszach kochanków odbił się echem.
— Słyszysz, słyszysz? — mówiła Fanny, siniejąc ze złości, — to z nas tak się naśmiewa...
Gdy świeża ta obelga odnowiła w niej wszystkie upokorzenia i niesmaki, w drodze do stacyi opowiedziała je Janowi, nie pomijając nawet rzeczy, dotąd przed nim tajonych. Rosa usiłowała oddalić ją od niego, ułatwiać sposobności oszukiwania go. „Nagabuje mię, bym nie odpychała tego holendra... I dziś oto, wszyst-