Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Oj to podlewanie...
Państwo Héttema zabierali się do tego zajęcia, jak tylko on wrócił do domu i włożył kurtę Robinsonowską w miejsce biurowego ubrania. Po obiedzie powtarzało się to samo i zmierzch dawno już zapadł, kiedy w ogródku pogrążonym w ciemnościach i wydzielającym świeżą parę z ziemi wilgotej, słychać było skrzypienie pompy, brzęk dużych polewaczek i głośne oddechy, snujące się po wszystkich kwaterach, wraz ze strumieniem wody, co się zdawał spływać w konewkę z czoła ogrodników. Od czasu do czasu, odzywał się okrzyk zwycięzki.
— Ja wylałam trzydzieści dwie na groch cukrowy!
— A ja czternaście na balsaminki!...
Nie dosyć, że ci ludzie byli szczęśliwi, ale się przyglądali sobie w tem szczęściu, lubowali się niem tak, że ci to ślinę do ust sprowadzało; on zwłaszcza, w pociągający sposób opisywał uciechy zimy spędzanej we dwoje.
„To nie teraz, ale zobaczycie w grudniu.... Człowiek powraca zabłocony, przemokły, nosząc na sobie ślady wszystkich niedogodności Paryża a tu zastaje ogień suty, lampę jasno płonącą, zupę z nęcącym zapachem i pod stołem