Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/196

Ta strona została przepisana.

małej tej istotki, pozwoli mu łatwiej odgadnąć tajemnicę jej urodzenia.
Ale obawa jego ustała od jednego słowa ojca Legrand; przyszedł on prosić o zapomogę, żeby sprawić sztachetki do grobu swej nieboszczki i ujrzawszy kolebkę Józia, wykrzyknął:
— A to co, dzieciak... dopiero musisz się cieszyć, ty coś się go nigdy dochrapać nie mogła!
Gaussin, uradowany, zapłacił za sztachetki, nie pytając o auszlag i zatrzymał ojca Legrand na śniadanie.
Stary ten woźnica, kursujący tramwajem od Paryża do Wersalu, wiecznie przepity winem, z cerą apoplektyczną, ale rzeźki jeszcze, z tęgą miną, w kapeluszu ceratowym, który obecnie przepasany krepą, nadawał mu postać karawaniarza, zdawał się być zachwycony przyjęciem kawalera swej córki i przyjeżdżał potem do nich niekiedy na talerz zupy. Włosy jego białe jak u poliszynela, przy twarzy ogolonej i o brzmiałej, buńczuczna mina zawadyaki, poszanowanie dla bicza, który stawiał w bezpiecznym kącie, ostrożnie, jak mamka, sprawiały silne wrażenie na dziecku i odrazu zaprzyjaźnił się z tym starym. Pewnego dnia, wszyscy razem