Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Déchelette’a, rozłożonych na nizkich sofach, dokoła wschodniego stołu, w kształcie prostego stołka, na którym w pięciu czy sześciu kieliszkach, trząsł się mleczny likier anyżowy, właśnie przez Alicyę nalewany. Kobiety uściskały się. „Znasz tych panów, Gaussin?“ zapytał Déchelette, kołysając się w fotelu na biegunach.
Czy ich zna! Dwaj przynajmniej nie są mu obcy, godzinami bowiem wpatrywał się w ich portrety, wystawiane w sklepach, między znakomitościami. Ile oni zadali mu cierpień! Jaką czuł dla nich nienawiść, sukcesora... Ogarniała go szalona chęć rzucić się na nich, pożreć im twarz, spotkawszy na ulicy! Ale Fanny słusznie utrzymywała, że to przejdzie, teraz są to dlań twarze znajomych, prawie krewnych, dalekich wujaszków, których odnalazł.
— Ten mały zawsze ładny! — rzekł Caoudal; rozciągnąwszy się całą swą olbrzymią postacią, zasłaniał oczy ekranikiem od blasku okien. — A Fanny... pokażże się!... — Wsparty na łokciu, przymróżył oczy, z miną znawcy i powiedział — twarz ujdzie jeszcze, ale co do figury... dobrze robisz, że ją ściskasz... pociesz się jednak, moje dziecko, La Gournerie jeszcze grubszy od ciebie...