Poeta wzgardliwie zacisnął wązkie usta, siedząc po turecku, gdyż od czasu podróży do Algeryi utrzymywał, że nie znosi innej postawy, ogromny, rozlany, niemający już nic inteligentnego w twarzy, tylko czoło piękne, pod białym lasem i spojrzenie twarde, jakby handlującego niewolnikami, sadził się on na uniżoność salonową i przesadną grzeczność względem Fanny, jakby dla dania nauczki Caoudalowi.
Dwóch pejzażystów, o twarzach opalonych i wieśniaczych, dopełniało towarzystwa. Oni także znali metresę Jana i młodszy rzekł, ścigajając ją za rękę:
— Déchelette opowiadał nam historyę o tem dziecku; bardzo ładnie postąpiłaś, moja droga.
— Tak — odezwał się Caoudal do Gaussina — to adoptowanie jest bardzo „chic...“ Wcale nie trąci prowincyą.
Zdawało się, że ją te pochwały bardzo zmieszały... ale w tej chwili, ktoś, potknąwszy się o jakiś sprzęt w ciemnej pracowni, zapytał: „Niema nikogo?“
Déchelette rzekł:
— Otóż i Ezano.
Tego Jan nigdy nie widział; ale wiadomo mu było, jakie miejsce zajmował w życiu Fanny
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/215
Ta strona została przepisana.