Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/221

Ta strona została przepisana.

słów było tak głębokie, tak poważne, że nikt nie odpowiedział. Wiatr dął coraz zimniejszy domy z przeciwka zdawały się wyższe.
— Zasiądźmy do stołu — zawołał pułkownik — i mówmy o rzeczach wesołych.
— Tak, masz słuszność, „gaudeamus igitur“... bawmy się, pókiśmy młodzi; nieprawda Caoudal? — rzekł La Gournerie z nienaturalnym śmiechem.
W kilka dni potem, Jan udał się znowu na ulicę de Rome; pracownia była zamknięta, okno zasłonięte ową dużą płócienną roletą, martwa cisza panowała od piwnic aż do dachu tarasowego. Déchelette wyjechał o godzinie oznaczonej, gdy minął czas umową zawarowany. On zaś myślał: „Pięknie jest robić to, co się chce, w życiu — panować nad rozumem swoim i nad sercem... Czy ja się kiedy zdobędę na tę odwagę?...“
Czyjaś ręka dotknęła jego ramienia.
— Dzień dobry, Gaussin!
Déchelette, mizerny, bardziej pożółkły i zmarszczony niż zwykle, objaśnił go, że jeszcze nie wyjeżdża, bo interesa zatrzymują go w Paryżu i że mieszka w Grand-Hótel, ma-