trzeć tę kroplę krwi, co ustawicznie wytryskiwała, zdawało mi się, że jej oko wyraża oburzenie i grozę... Była to niema klątwa, rzucona mi przez biedną dziewczynę... Ale bo też, co mi szkodziło zostać jeszcze czas jakiś, albo zabrać z sobą, ją, tak zgodną i cichą?... Nie, pycha wzięła górę, uporczywe trzymanie się wyrzeczonego słowa... Nie ustąpiłem i umarła, umarła przezemnie, który ją kochałem przecież...
Zapalał się, mówił głośno, zwracając uwagę ludzi, których potrącał łokciami, idąc w dół ulicy d’Amsterdam a Gaussin, ujrzawszy dawne swe mieszkanie, balkon, werendę, zrobił zwrot do Fanny, do wspólnych z nią dziejów i dreszcze go przechodziły, podczas kiedy Déchelette mówił dalej:
— Zawiozłem ją na Montparnasse, bez przyjaciół, bez rodziny... Chciałem sam jeden oddać jej tę przysługę... I odtąd, pozostaję tutaj, ciągle z tą samą myślą, nie mogąc się zdobyć na wyjazd z tą ideą, co mię opanowała, uciekając od domu, w którym upłynęły mi dwa tak szczęśliwe miesiące przy jej boku... Żyję na ulicy, biegam, staram się rozerwać, umknąć od tego
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/224
Ta strona została przepisana.