w Yvette; Courbebaisse obiecał nadjechać na obiad a nazajutrz wieczór wrócić mieli we troje, kiedy Paryż pozbędzie się odoru kurzawy, potu, ogni sztucznych i oleju z lampek iluminacyjnych. Zgoda. Leżą oboje rozciągnięci na trawie, nad rzeczką, co bieży i połyskuje pomiędzy swemi nizkiemi wybrzeżami, co łąki czyni tak zielone i wierzby tak liściaste. Po połowie — kąpiel. Nie pierwszy to raz pływali z sobą, on i Paola, jakby dwóch chłopców, po koleżeńsku, — ale owego dnia, ta mała Mornas... te jej ręce i nogi obnażone, to ciało utoczone, które kostium mokry uplastyczniał wszędzie... może i myśl, że Courbebaisse dał mu zupełną swobodę działania... aa! hultajka... obróciła się i spojrzawszy mu gniewnie w oczy, rzekła: „Pamiętaj, Cezary, żeby tego więcej nie było...“ Nie nalegał, żeby nie popsuć sprawy; pomyślał tylko: „po obiedzie“.
Obiad zeszedł im bardzo wesoło, na balkonie drewnianym oberży, pośród dwóch chorągwi, które gospodarz wywiesił ku uczczeniu piętnastego sierpnia. Gorąco było, woń siana rozchodziła się i dolatywały odgłosy bębnów, ogni sztucznych, oraz orfeonu obiegającego ulicę.
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/245
Ta strona została przepisana.