Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/262

Ta strona została przepisana.

ni“, poczem się oddalił ze słowy: „Boże miłosierny!“ które przygłuszyły trzeszczenie gałęzi pod jego nogami.
Fanny już niewesoła, tuliła się do Jana z całą tą lękliwą tkliwością kobiety, którą każde wzruszenie, tak smutek jak i radość, zbliża do ukochanego. On mówił sobie: „Jaka to dobra dziewczyna...“ ale się nie chwiał w swem przedsięwzięciu, owszem, utrwalał się, gdyż na po chyłości, alei, w którą wchodzili, unosił się obraz Ireny, wspomnienie jej uśmiechu promiennego, który ujrzał tam i został przezeń porwany, zanim nawet poznał jego wdzięk głęboki i niemniej głębokie źródła słodyczy połączonej z inteljgencyą. Przyszło mu na myśl, że czekał do ostatniej chwili, że właśnie dziś — czwartek. „Niema rady, muszę...“ i spojrzawszy na półkolistą polankę w pewnem oddaleniu, naznaczył ją sobie za ostateczną granicę.
Był to wyręb lasu, drzewa leżały pośród wiórów, czerwonych szczątków kory, chrustu i dołów od palenia węgli... Trochę niżej widać było staw, z którego wznosiła się para biała a nad brzegiem domek opuszczony, z dachem pochyłym, z otworami po oknach potłuczonych, lazaret rodziny Hochecorne’a. Dalej jeszcze, lasy