Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/264

Ta strona została przepisana.

się łatwiej i nie tak okrutnie powiedzieć to, aniżeli prawdę. Wysłuchała go do końca, nie przerywając, z twarzą poczerniałą jak ziemia, z okiem natężonem: „Kiedy jedziesz?“ — spytała nareszcie, cofając rękę.
— Dziś wieczór... tej nocy... — i nienaturalnym, płaczliwym głosem, dodał: — zabawię jedną dobę w Castelet, poczem wsiądę na okręt w Marsylii...
— Dosyć, przestań kłamać! — krzyknęła z dzikim wybuchem, zrywając się na równe nogi- — nie kłam, bo nawet i nie umiesz. Żenisz się... oto cała prawda... Od dosyć dawna rodzina nad tobą pracuje.., Boją się tam, idzie im o to, żem cię gotowa przytrzymać, że ci przeszkadzam jechać po tyfus lub żółtą febrę... NakonieC ich zadowolnisz... Panna zapewne przypada ci do smaku... Gdy pomyślę o tych krawatach, com ci zawiązywała we czwartki!... Jakżem ja była głupiał
Wybuchła śmiechem bolesnym i okropnym, który jej tak wykrzywił usta, że ukazała się na boku szczerba, zapewne świeża, bo jej nie widział dotąd; wypadł jeden z tych pięknych, jak perełki, ząbków, z których była tak dumną. Ten brak zęba, ta twarz z cerą trupią, zapad-