mi się, że to nie przedstawia niebezpieczeństwa... Tak z niej dobra dziewczyna...
Sapał długo, siedząc na tłomoku i obcierając czoło chustką z jedwabiu surowego, wielkości serwety. Jan nie śmiał się pytać o szczegóły, w jakiem usposobieniu ją zastał; on zaś nic nie mówił z obawy, by go nie zasmucić. Milczenie ich ciężkie, brzemienne tem, czego nie przyoblekali w słowa, zapełniali uwagami o pogodzie, co się oziębiła nagle od dnia wczorajszego, o smutnym widoku na to przedmieście Paryża, puste, nagie, gdzie sterczą tylko kominy fabryczne i te ogromne metalowe, rezerwoary ogrodników. Po chwili jednakże Jan zapytał:
— Nic ci nie dała dla mnie, stryju?
— Nie... możesz być spokojny... Nie będzie się naprzykszać, poddała się konieczności mężnie i z wielką godnością.
Dlaczego Jan upatrywał w tych kilku słowach przyganę, wymówkę za jego surowość?
— Bądź co bądź — rzekł stryj — gdyby mi wypadło podjąć się jeszcze kiedy tak ciężkiego zadania, wolałbym szpony małej Mornas, niż rozpacz tej nieszczęśliwej.
— Bardzo płakała?
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/276
Ta strona została przepisana.