której wspomnienie wzniecało w nim litość trawiącą.
— Późno się wstaje na wsi... — rzekł ironicznie.
Tłomaczyła się, pozorowała migreną jak on, omijając zarówno: „ty“ i „panie“. Na nieme zapytanie, wskazujące nakrycia na stole, oderwała się: „To dziecko... jadło tu dziś śniadanie, zanim odjechało...“
— Odjechało? dokąd-że?
Mówił nibyto z najzupełniejszą obojętnością, zniechcenia, ale go zdradzał błysk oczu. „Ojciec się zjawił... i przybył go odebrać...“ — odpowiedziała Fanny.
— Po wyjściu z Mazas, nieprawda?
Zadrżała, lecz nie próbowała kłamać.
A więc tak... dotrzymałam danej obietnicy... Ileż razy brała mię ochota, powiedzieć ci, alem nie śmiała, bałam się, żebyś nie wygnał tego biednego malca... — i nieśmiało dodała — byłeś taki zazdrosny...
Uśmiechnął się wzgardliwie. Zazdrosny on o tego galernika... co znowu!... czując że go ogarnia gniew, przerwał jej mowę, oznajmiając po co przybywa. „Listy moje!... dlaczegoś ich
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/303
Ta strona została przepisana.