niepohamowaną gwałtownością jednej z tych trąb na morzach chińskich, o których najbardziej zahartowani żeglarze nie śmieją wspominać i blednąc, powiadają: „Nie mówmy o tem...“
Mówić o niej nigdy nie będzie, ale całe życie zapamięta tę okropną scenę na tarasie w Castelet, gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo, wobej tego widnokręgu wspaniałego i spokojnego, tych sosen, mirtów, tych cyprysów, które nieruchome i drgające gęstym wieńcem, otaczały klątwę ojcowską. Zawsze będzie miał na oczach tego starca wysokiego, z twarzą drgającą konwulsyjnie, gdy szedł ku niemu z nieuawiścią w ustach, z nienawiścią w oczach, wymawiając słowa, jakich się nie wybacza, pozbawiał go domu i czci. „Precz ztąd, jedź z tą hultajką, dla nas jużeś umarł!...“ a te małe bliźniaczki co krzyczały, włóczyły się na klęczkach po kruż ganku, błagając o łaskę dla dużego brata i ta bladość Diwonny, która ani razu nie spojrzała, nie pożegnała go, tam znowu na górze, poza szybą, słodka i niespokojna twarz chorej pytała, znaczy ten hałas i dlaczego Jan odjeżdża tak prędko, nie uściskawszy jej?
Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/315
Ta strona została przepisana.