jest w Tarasconie wysoko rozwinięty. Są nawet kupcy, sprzedający kaszkiety podziurawione i podarte, dla użytku niezręcznych i pudłujących strzelców. Ale wiadomem jest, że, oprócz aptekarza Bezaquet, nikt tych z góry przygotowanych kaszkietów nie kupuje. Byłoby to hańbiące.
Wśród polujących na kaszkiety myśliwych, Tartarin nie miał równego sobie strzelca. Trzyma on prym. Co niedziela rano szedł za miasto w zupełnie nowym kaszkiecie; wieczorem powracał, wioząc w tryumfie podartą, bezkształtną szmatę. Strych małego domku w ogrodzie z baobabem był zapełniony tymi trofeami, pełnymi chwały. To też wszyscy mieszkańcy Tarasconu, uznawali w Tartarinie mistrza nieporównanego. A ponieważ Tartarin umiał na pamięć kodeks praw i zwyczajów myśliwskich, przeczytał i przestudjował wszystkie możliwe podręczniki, traktaty, rozprawy, dzieła o myśliwstwie, począwszy od polowania na kaszkiety, aż po łowy na tygrysa birmańskiego, — panowie ci, uczynili go najwyższym prawodawcą we wszystkich kwestjach cynegetycznych i wzywali go na sędziego i rozjemcę we wszystkich sporach i dyskusjach w tej dziedzinie.
Co dzień od godziny trzeciej do czwartej u rusznikarza Costecalde’a widzieć było można otyłego, poważnego jegomości z fajką w zębach, siedzącego w pośrodku sklepu na fotelu, obitym zieloną skórą. Około niego tłoczył się tłum polujących na kaszkiety myśliwych, kłócących się zawzięcie i hałaśliwie. Ale żaden z tych panów nie śmiał usiąść wobec otyłego, pełnego powagi jegomości. A jegomościem tym był Tartarin, ferujący wyroki, decydujący w kwestjach spornych, — Nemrod i Salomon w jednej osobie.
Obok namiętności łowieckiej istnieje w duszach dzielnej rasy taraskońskiej jeszcze druga namiętność — zamiłowanie w roman-