Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

ciwny. Zamiast gasić to pragnienie, podniecało je coraz bardziej. Widok nagromadzonej broni utrzymywał go w nieustannem podnieceniu i budził w nim gniew srogi. Repetjery, strzały, lassa wołały:
— Walki! Walki!
Wicher dalekich podróży poruszał liście baobabu i podsuwał złe rady. A w dodatku Gustaw Aimard i Fenimore Cooper... Ci go dobijali...
Ileż razy w letnie upalne południa, samotny, wśród swego arsenału, Tartarin zrywał się z groźnym pomrukiem; ileż to razy rzucał książką o ścianę, chcąc strącić z muru wpaniałe trofea!
Biedaczysko zapominał, że jest u siebie w domu, w Tarasconie, że jest w koszuli i bez pantalonów i głowę ma owiniętą fularem i podniecając się jeszcze bardziej dźwiękiem swego głosu, wymachując toporem czy tomahawkiem, krzyczał:
— Ach! Niechby one teraz się tu zjawiły!
One? Co za one?
Tartarin sam tego nie wiedział...
One! Było to wszystko co napada, co walczy, co kąsa i szarpie, co skalpuje, co wyje, co wrzeszczy!...
One! Były to hordy czerwonoskórych Indjan, czyniący pląsy wokoło pala, do którego przywiązany jest nieszczęsny biały jeniec.
Były to szare niedźwiedzie Gór Skalistych liżące się zakrwawionymi jęzorami. Były to tłumy pustynnych Tuaregów, malajskich korsarzy, włoskich bandytów!...
Zresztą one były to one! — A więc wojny, podróże, przygody, — wszystko co daje sławę!
Lecz — niestety — nieustraszony lew Tarasconu wzywał je wyzywał je... a one nie zjawiały się nigdy... Pecairé! — Cóżby one robiły w Tarasconie?
A tymczasem Tartarin wyczekiwał zawsze zjawienia się ich, szczególnie wieczorem, idąc do klubu.