Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

ukryć się nie może. A zresztą, w ten sposób najłatwiej uniknąć można płynów wylewanych w Tarasconie przez okna. Tartarin nie lękał się niczego, ale był roztropny i ostrożny.
Najlepszym dowodem, że Tartarin nie lękał się niczego, było to, że nie szedł on do klubu, główną, najbardziej uczęszczaną ulicą, ale wybierał drogę dłuższą znacznie poprzez zaułki i małe uliczki, nad wybrzeżem ponuro lśniącego Rodanu. Biedaczysko spodziewał się zawsze, że go ktoś napadnie, że one pojawią się nagle w ciemności i rzucą się nagle na niego. Przyjąłby on dobrze tych napastników, zbójców! Ręczę wam za to! Ale — o dziwna ironio losu. — Tartarin nie miał szczęścia. Nigdy nikogo nie spotkał! Ani psa nawet, ani pijaka! Nic, nigdy!
Czasem jednak zdarzały się fałszywe alarmy.
Odgłos kroków. Szepcące głosy.
Tartarin powiada sobie:
— Baczność!
Staje nieruchomy, śledząc zbliżające się cienie, nasłuchując, to znów — jak to czynią indjanie — przykładając ucho do ziemi...
Kroki się zbliżają... Głosy stają się wyraźniejsze...
Niema już wątpliwości!
To one! — One!
Tartarin dziwne blaski ma w oczach, koncentruje wszystkie swe siły, zbiera się sam w sobie, gotuje się do skoku by z okrzykiem wojennym rzucić się na wroga. Pierś jego dyszy...
Nagle z ciemności dobywa się spokojny, tarascoński głos.
— Té... To Tartarin! Dobry wieczór!
Przekleństwo! To aptekarz Bezuquet, z rodziną powraca z wieczoru u rusznikarza Costecalde’a, gdzie śpiewał swoją pieśń.
Tartarin mruczy:
— Dobry wieczór! Dobry wieczór!
I rozwścieczony zawodem, który go spotkał, wymachując dziko laską, ginie w ciemnościach nocy.
Przed klubem nieustraszony Tartarin staje na chwilę, przechadza się trochę po ulicy i czeka... Ale znudziwszy się wyczeki-