waniem i pewny że one się nie zjawią, rzuca w ciemności jeszcze jedno spojrzenie, pełne pogardy i mruczy rozgniewany:
— Nic!... Nic!... Nigdy nic!
A potem wchodzi do klubu, aby z majorem zagrać partyjkę taroka.
Jakże się to stało, że mimo to szalone pożądanie przygód, mimo tę potrzebę potężnych wrażeń, to namiętne pragnienie podróży, dalekich wędrówek po szerokim świecie, Tartarin z Tarasconu nigdy nie opuścił murów swego rodzinnego miasta?
Bo to jest faktem niezaprzeczonym. Aż do czterdziestego piątego roku życia, nieustraszony Taraskończyk ani jednej nocy nie przespał po za murami swego rodzinnego miasta. Nie był on nawet w Marsylji, a wiadomo, że każdy prawie prowansalczyk puszcza się przynajmniej raz w życiu na sławną wyprawę do Marsylji. Tartarin nie był nawet nigdy w Beaucaire, a to przecież bardzo blizko Tarasconu, bo jedną miejscowość od drugiej dzieli tylko most. Niestety ten przeklęty most kołysze się szalenie pod uderzeniami wiatru, a w dodatku jest niezmiernie długi i bardzo niepewnie zbudowany. — Zresztą Rodan jest w tem miejscu tak szeroki, że ostatecznie... No, przecież to zrozumiałe... Tartarin wolał mieć pod nogami stały ląd.
Bo trzeba otwarcie wyznać, że w piersiach naszego bohatera były dwie dusze. Był to właściwie podwójny człowiek. Moźnaby powiedzieć, że Tartarin miał w sobie duszę Don Quichotte’a, miał w sobie rycerskie porywy, ten sam bohaterski ideał, to samo szalone umiłowanie romantyczności i wzniosłości co rycerz z La Manszy. Niestety, nie posiadał on ciała sławnego hidalga, tego ciała chudego i kościstego, tego pozoru ciała, któremu dzielny rycerz zawdzięczał, iż mógł przez dwadzieścia nocy nie zdejmować pancerza, a garścią ryżu karmić się na dwadzieścia cztery godzin... Tymczasem ciało Tartarina było bardzo poczciwe, bardzo tłuste, ba