w historji wydają się one olbrzymiemi stolicami. A wszystko to jest ramą słońca.
Czyż można więc dziwić się, że to samo słońce, rzucając swe promienie na Tarascon z emerytowanego komendanta magazynu mundurów Bravidy uczyniło dzielnego majora Bravidę, z buraka baobab, a z człowieka, który miał jechać do Szangaju, uczyniło człowieka, który tam już był?
A teraz, gdyśmy już poznali Tartarina i wejrzeli w jego życie prywatne za czasów, gdy blaski sławy nie opromieniły jeszcze jego czoła i nie ozdobiły go laurem, — teraz poznawszy bohatera w skromnem środowisku, dowiedziawszy się, jakie były jego radości i bóle, marzenia i nadzieje, wejrzyjmy w wielkie karty jego historji i poznajmy wypadek, który stał się przyczyną tak niezrównanych losów.
Pewnego wieczora, w sklepie rusznikarza Costecalde’a Tartarin z Tarasconu wyjaśniał zebranym około niego amatorom mechanizm iglicówki, broni w owe czasy dopiero wynalezionej.
Nagle, drzwi się otwierają i do sklepu wpada jeden z myśliwych, polujących na kaszkiety i wrzeszczy przestraszony:
— Lew! Lew!
Ogólne przerażenie, osłupienie, krzyk, tłok. Tartarin pochyla karabin do strzału. Costecalde zamyka sklep. Wszyscy otaczają owego myśliwca, wypytując go przyciskają do muru i wreszcie dowiadują się, że menażerja Mitaine’a, powracając z jarmarku w Beaucairé raczyła się na kika dni zatrzymać w Tarasconie i rozlokowała się na placu Zamkowym. Są w niej różne foki, lwy, krokodyle a jest i wspaniały lew afrykański.
Lew afrykańki w Tarasconie!
Nigdy, jak daleko sięga pamięć ludzka, nic podobnego nie