Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

było w Tarasconie! To też myśliwi, polujący na kaszkiety, spoglądali na siebie z dumą; męskie ich oblicza promieniały, a we wszystkich kątach sklepu Costecalde’a w milczeniu ściskano sobie dłonie. Wzruszenie było tak wielkie, tak niespodziewane, iż nikt nie mógł ani słowa przemówić.
Nawet Tartarin milczał.
Blady i drżący stał oparty o ladę i marzył, trzymając wciąż jeszcze iglicówkę w ręku... Lew afrykański, tu, w pobliżu, o dwa kroki zaledwie! Lew!... A więc owo zwierzę najbardziej bohaterskie i najdziksze, król czworonogów, zwierzyna jego marzeń, coś podobnego do bohatera owej idealnej trupy aktorskiej, grywającej w jego wyobraźni tak piękne dramaty...
Lew! Na Boga!
I to lew afrykański w dodatku!!! Było to zbyt potężne! Tego nawet wielki Tartarin znieść nie mógł spokojnie.
Nagle fala krwi zalała jego oblicze.
Oczy jego zabłysły. Konwulsyjnym ruchem zarzucił iglicówkę na ramię i zwracając się do dzielnego majora Bravidy, emerytowanego komendanta magazynu mundurów, rzekł grzmiącym głosem:
— Chodźmy to zobaczyć, majorze!
— Tak... tak... tak... ale moja iglicówka... Pan ją zabiera!
Roztropny Costecalde wołał to bojaźliwie za Tartarinem, ale Tartarin skręcił już za róg ulicy, a za nim kroczył dumnie orszak myśliwych polujących na kaszkiety.
W menażerji zastali już mnóstwo ludzi. Mieszkańcy Tarasconu, — rasa bohaterska, ale zbyt dawno pozbawiona sensacyjnych widowisk, — rzucili się na menażenję Mitaine’a i wzięli ją szturmem. To też gruba pani Mitaine była bardzo zadowolona. Sławna i ta dama była ubrana w kabylski kostjum, ramiona aż do łokcia miała nagie i ozdobione żelaznemi bransoletkami, w jednej ręce trzymała bat, a w drugiej żywe jeszcze, choć oskubane już kurczę. Czyniła ona mieszkańcom Tarasconu honory domu, a ponieważ i ona również miała podwójne muszkuły, więc sukces jej był niewielce mniejszy, od sukcesu zwierząt w menażerji.
Pojawienie się Tartarina z iglicówką na ramieniu, ochłodziło nieco zebranych.