rzy ową straszną minę znaną całemu miastu... Po chwili, gdy myśliwi polujący na kaszkiety uspokojeni trochę postawą Tartarina i silnymi drutami klatki zbliżyli się znowu do swego mistrza, tenże patrząc na lwa rzekł:
— Tak! To są łowy!
Tego dnia Tartarin z Taraeconu nie wypowiedział ani słowa więcej...
Tego dnia Tartarin z Tarasconu nie wyrzekł ani słowa więcej, a jednak nieszczęśliwy, powiedział za wiele...
Na drugi dzień w całem mieście nie mówiono o niczem więcej, jak tylko o blizkim wyjeździe Tartarina do Algieru, na polowanie na lwy.
Wzywam wszystkich czytelników na świadków, że on sam nic o tem nie powiedział, ani słowa... Ale cóż robić?... To są skutki optycznego złudzenia...
Dosyć, że w Tarasconie o niczem nie mówiono, jak tylko o wyjeździć Tartarina.
Na ulicach, w klubie, u Costecalda, ludzie zaczepiali się wzajemnie, z przerażonemi minami:
— Wie pan już o najświeższej nowinie?
— Rozumie się! — Tartarin wyjeżdża! — Prawda?
Najniespodziewaniej wieść o wyjeździć do Algieru, zaskoczyła samego Tartarina. Ale tu w grę weszła próżność! Zamiast odpowiedzieć po prostu, że wcale nie ma i nigdy nie miał zamiaru wyjechać, biedny Tartarin, pierwszemu co go o to zaczepił, odpowiedział wymijająco:
— No! Może być... Nie przeczę...
Pogodziwszy się trochę z tą myślą, odpowiedział drugiemu:
— Prawdopodobnie...
A trzeciemu:
— Tak to rzecz postanowiona!